Jednak z ilością nie idzie zawsze w parze jakość. Obficie dotowane przez miasto projekty coraz częściej zamykają sztukę w galeriach, scenach, teatrach. A gdzie sztuka zaangażowana społecznie?
Artysta niszowy zawsze się wytłumaczy potrzebą poszukiwania nowych form i nowych obszarów dla sztuki, potrzebą eksperymentu. Trudno to zweryfikować. Jedynym w miarę obiektywnym probieżem jest publiczność i zdarzają się "dużej miary artystycznej" wydarzenia, na które ... nikt nie przychodzi.
Ale też nie wiadomo czy to publiczność w tym wypadku "głosuje nogami" (bo wie czego nie chce oglądać) czy organizator nie zadbał o reklamę. Bo po co się wysilać - i tak zgarnie kasę z dotacji, podobnie jak artysta (nierzadko znajomy organizatora), nawet jak na imprezę przyjdzie jedna osoba. W sprawozdaniu z dotacji do Urzędu Miasta i tak się zawsze coś wymyśli. Wysmaruje się profesjonalny projekt na modny temat. Dostanie się kasę, a potem organizuje się wydawanie kasy. Dzwoni się po znajomych: "słuchajcie jest kaska do wydania, przyjdźcie zagrać albo powiesić zdjęcia" itp.
Czasem z sensem, ale coraz częściej, jak obserwuję, tego sensu brakuje (albo talentu, albo umiejętności) coraz to nowym zastępom naszych offowych artystów.
Zjawisko to najbardziej staje się widoczne na Pradze, mekce różnych niesamowitych typów artystycznych. Między scyllą sztywnego tradycjonalizmu a charybdą bełkotliwej awangardy coraz mniej przepływa refleksji nad człowiekiem tu i teraz (np. mieszkańcem Pragi). Uderza powiększająca się dysproporcja między rosnącą ilością projektów artystycznych, a malejącą rzetelnych projektów społecznych. Coraz więcej odwalanki dla kasy.
Rzeczywistość jest ważna, o ile można się na nią powołać, pisząc wniosek do mecenasa.
A jak już przyjdzie kasa, to lepiej zamknąć się w swojej galerii, scenie, teatrze.
A gdzie sztuka zaangażowana społecznie?
Czyżbyśmy nie mieli tu żadnych tradycji?