Tyle możemy przeczytać o filmie na jego oficjalnej stronie: http://www.wojnapolsko-ruska.pl. I moim zdaniem kontakt z tym filmem powinien się na tym był zakończyć. Wiele się czyta na forach internetowych o podobieństwie tegoż filmu do kultowego TRAINSPOTTING sprzed 13tu (sic!) lat. Niestety podobieństwa kończą się na zbieżności tematyki (przypadkowej?) i równie zapewne przypadkowym podobieństwie na plakatach reklamujących film.
Obraz przepełniony wizjami narkotycznymi, seksem, bójkami i wulgaryzmami. Język używany przez bohaterów nienaturalny i zbyt wyszukany, jak na prostotę, którą miał wyrażać. Niektóre postaci mówią dość niewyraźnie i chyba zbyt zatarta jest tu granica między mówieniem niewyraźnie, bo takie było przesłanie, a mówieniem niewyraźnie tak, że nawet widz ma problemy ze zrozumieniem niektórych kwestii.
Odnosi się wrażenie, że twórcy filmu traktują odbiorcę jak potencjalnego amatora „białej kreski”. I myślę, że po takowej film ten byłby zapewne ciekawszy, o zrozumieniu już nie wspominam, gdyż z pewnością nie chodzi o to, aby ten film zrozumieć. No bo jak tu zrozumieć czyjąś, delikatnie mówiąc, wybujałą wyobraźnię? Mowa tu o wyobraźni autorki. „Wyobraźni i jej sile sprawczej” – jak podkreśla sam reżyser. O tym, że każdy może być wytworem czyjejś wyobraźni, tak jak bohaterowie są wytworami wyobraźni autorki (Doroty Masłowskiej), którą zresztą także w tym filmie możemy zobaczyć – odtwarzającą rolę „samej siebie”. Co moim zdaniem jest już sporą przesadą, no chyba, że autorowi chodziło o to, aby film był jeszcze bardziej zakręcony. Niestety tym razem słowo „zakręcony” ma wydźwięk głęboce pejoratywny.
Ale może wspomnijmy też o kilku pozytywach tego filmu, których też na szczęście udało mi się dopatrzeć. Po pierwsze muzyka – trafna i dość chwytliwa. Dobrze dobrana do sytuacji i charakteru filmu. A to duży plus.
Po drugie – obsada.
Borys Szyc – idol i bożyszcze młodych dziewczyn, w roli, w jakiej faktycznie nie mieliśmy okazji go jeszcze oglądać. Sprawiał wrażenie jakby grał samego siebie. Wybór Szyca na postać głównego bohatera – Silnego – okazała się strzałem w dziesiątkę i jest chyba największym plusem tego filmu.
Roma Gąsiorowska – też świetnie oddana kreacja; ładniutka i pusta blondyneczka (dla której wizyta na solarium jest ważniejsza niż śmierć chłopaka) pasująca do postaci równie ograniczonego intelektualnie Silnego.
Maria Strzelecka – rewelacyjnie dobrana do swojej roli – idealnie sprawdziła się we wcieleniu dziewczyny „wyciągniętej z grobu” czy też „trupa na baterie” – jak została określona w filmie przez postać Nataszy, w którą wcieliła się Sonia Bohosiewicz. I tutaj małe zaskoczenie – aktorka, która stworzyła rewelacyjną kreację w filmie „Rezerwat” – teraz okazała się być delikatnym rozczarowaniem. I nie mówię tu o sposobie, w jaki zagrała swoją postać – bo to zrobiła bardzo dobrze, a o tym, że nie była chyba najtrafniej dobrana do tej roli. Jest chyba zbyt mało wulgarna do postaci, którą przyszło jej kreować.
W pozostałych rolach możemy zobaczyć Ewę Kasprzyk – jako wyluzowaną mamę, Annę Prus – jako nieśmiałą, najwyżej chyba intelektualnie stojącą postać tego filmu (w przeciwieństwie do pozostałych, zapytana „co lubi czytać” nie odpowiedziała „telegazetę”), Magdalenę Czerwińską – jako jedną z wielu „znajomych” Silnego, czy Michała Czerneckiego – jako partnera Silnego w matrixowych pojedynkach, nie zapominając także o Dorocie Masłowskiej grającej samą siebie.
Wspomnianej przez reżysera adrenaliny w filmie nie zaobserwowałam, za to znacznie zwiększył mi się poziom melatoniny. Już w pierwszej połowie filmu byłam tak znudzona, że marzyłam tylko o wyjściu. Niestety uniemożliwiały mi to rzesze rodaków śpiących na fotelach w moim rzędzie (gdyż sala była wypełniona po brzegi). Cudem dotrwałam do końca, ale bardziej chyba z ludzkiej ciekawości, że jednak zdarzy się w tym filmie to „coś”, co sprawi, że nie uznam go za „nieudany”, niźli z zainteresowania samym filmem. Niestety nic takiego się nie wydarzyło. Równie znudzona i zażenowana jak pozostała część widowni opuściłam salę myśląc „co autor miał na myśli?” Film nie wniósł nic.
Mam świadomość, że wielu się narażę swoimi wynurzeniami na temat tego wątpliwego dzieła, ale wiem, że równie wiele osób podziela moje zdanie. Podobnie jak sama książka Masłowskiej („Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”) zapewne tak i sam film podzieli krytyków i odbiorców. Jedno jest pewne – nikt nie zostanie wobec niego obojętny. Osobiście – „jestem na nie”.
Jeśli kogoś interesuje wymiotowanie kamieniami, wciąganie zupek w proszku przez nos, nieudane sceny bójek „superbohaterów dresiarzy” w stylu matrix czy rozmowy głównego bohatera z penisem – to polecam. Ja potrzebuję czegoś więcej, choć szczypty intelektualnego wysiłku podczas seansu. I jak to genialnie określiła jedna z moich koleżanek: „nawet klejnoty Szyca nie uratowały tego filmu”.
Nic dodać, nic ująć.
Krótko: