Kiedy jednak mówiłem znajomym (nie tylko z mojego pokolenia), że wybieram się na koncert Paula McCartney’a, nikt nie zapytał, kim on jest. Mam prawo sądzić, że wszyscy wiedzieli. Nic dziwnego! Wszak jest on jednym z członków – ba, filarów! – słynnego zespołu The Beatles.
Paul McCartney.
Fot. Oli Gill.
Źródło Wikipedia.
Niestety, Beatlesi nie dotarli do Polski w pełnym składzie. 15 czerwca 2011 roku miałem przyjemność oglądać i słuchać innego muzyka zespołu, Ringo Starra. Dwa lata i jeden tydzień później – 22 czerwca 2013 roku - przyjechał do Warszawy sir Paul McCartney.
Koncert na Stadionie Narodowym trwał niemal trzy godziny. Przed jego rozpoczęciem zapowiadano, że artysta wykona około czterdziestu utworów, z czego większość ma pochodzić z repertuaru najsłynniejszej kapeli świata. Nie wiem, ile było piosenek, bowiem byłem zajęty słuchaniem i mruczeniem pod nosem niektórych spośród nich.
Zaśpiewał „Eight Days a Week”, po czym przywitał się z publicznością: „Cześć, Polacy!” i „Dobry wieczór, Warszawo!”. Każdy artysta starający się mówić po polsku, wywołuje entuzjazm, ale McCartney przerósł chyba wszystkich. Często mówił „dzięki”, jednak publiczność była zachwycona, kiedy w naszym języku dedykował kolejne utwory swojej żonie Nancy (przepiękna „My Valentine”) oraz nieżyjącym Beatlesom: Johnowi Lennonowi („Here Today”) i Georgowi Harrisonowi („Something”). Co pewien czas pytał żartobliwie, czy dobrze mówi po polsku. Na ekranach telebimów było widać kartki, z których z bardzo dużym wdziękiem korzystał artysta.
Piosenka „Hey, Jude” – to spotkanie dwóch pomysłów: McCartney po polsku dyrygował publicznością śpiewającą refren („teraz panie”, „teraz panowie”, „a teraz wszyscy”), zaś widzowie wyjęli białe kartki z napisami „Hey, Paul” i tego imienia użyli w miejsce oryginału.
Polskich akcentów było jeszcze więcej. Kiedy muzycy wychodzili bisować, Paul McCartney niósł polską flagę. Dla porządku warto dodać, że towarzyszyły jej flaga brytyjska i … miniaturowa piracka. Podczas piosenki „Lady Madonna”, na ekranach telebimów – między portretami znanych osobistości – pojawił się portret Marii Skłodowskiej Curie.
Właśnie strona wizualna była kolejną mocną stroną koncertu. Przed jego rozpoczęciem na telebimach przewijały się zdjęcia z różnych okresów życia artysty. Kiedy wykonywał piosenki, na ekranach pojawiały się stosowne zdjęcia, grafiki, animacje i filmy. Piosenka „Live and Let Die” została ozdobiona niesamowitą dawką pirotechniczną, a po jej zakończeniu artysta udawał ogłuszonego i pytał: - Co się dzieje? Nic nie słyszę. Bohater wieczoru poruszał się z wielką gracją, ale w niczym nie przypominało to zachowania większości dzisiejszych gwiazdek, które brak umiejętności śpiewania zastępują eksponowaniem walorów swoich ciał.
Przed koncertem zapowiadano, że Paul McCartney zawsze próbuje nawiązać bliski, a nawet intymny, kontakt z publicznością. Zastanawiałem się, jak może wyglądać ta kwestia w obecności 40-tysięcznej widowni. Okazało się, że można – nawet mimo różnic językowych – doskonale porozumiewać się z widzami. Wynikało to ze stuprocentowej naturalności oraz młodzieńczej werwy artysty. W moich oczach rewelacyjnie wypadła scena, podczas której sir Paul pokazał jednej z dziewczyn, żeby zadzwoniła do niego. Wiadomo, że jest to niemożliwe, ale wyglądało fantastycznie!
Podczas warszawskiego koncertu Paul McCartney grał na rozmaitych instrumentach: gitarze i fortepianie, gitarze basowej i organach oraz ukulele. Jedynym instrumentem, którego używa, a nie dotknął w Warszawie, była perkusja. No, ale tam królował niesamowity Abe Laboriel Jr. Również pozostali muzycy zespołu, który towarzyszył soliście, świetnie dopasowali się do jego poziomu. Klawiszowiec Paul Wickens grał dodatkowo na akordeonie, organkach i tamburynie, by podczas bisowania zagrać … na gitarze. Na różnych rodzajach gitar „wymiatali” Rusty Anderson i Brian Ray.
Paul McCartney zaśpiewał chyba wszystkie najważniejsze utwory ze swojego repertuaru – zarówno z czasów The Beatles, jak i zespołu The Wings oraz kariery solowej. Jeśli na początku koncertu byli tacy, którzy zasiedzieli się, większość z nich została porwana do tańca przez piosenkę „Ob La Di, Ob La Da”. Później niemal każdy utwór porywał publiczność do zabawy. Osobiście czekałem na jedną z bardziej sentymentalnych piosenek. Jak zakończyło się pierwsze bisowanie, nie kryłem rozczarowania. Ale … drugi bis zaczął się od tego utworu: „Yesterday” zawsze przynosi mi dużo skojarzeń życiowych i artystycznych.
Jedna kwestia nie wypadła zbyt dobrze. Z zapowiedzi wynikało, że akustycy Paula McCartney’a należą do światowej czołówki. Jednak podczas niektórych utworów występował bardzo duży pogłos, a nawet wręcz kakofonia. Dotyczyło to zwłaszcza mocnych brzmień rockowych. Na szczęście utwory akustyczne oraz te, które nie wymagały głośnej instrumentalizacji, słychać było rewelacyjnie.
Nie byłbym też sobą, gdybym nie zwrócił uwagi na jeszcze jedną sprawę. Tak się złożyło, że część następnego rzędu zajmowali widzowie, którzy … nie reagowali na utwory. Do tego, że niektórzy uczestnicy koncertów wolą słuchać, niż jednocześnie bawić się, przyzwyczaiłem się. Ale żeby w ogóle nie bić braw? Zastanawiałem się, czy ci państwo nie zostali przypadkiem za karę skierowani na koncert Paula McCartney’a.
Kiedy publiczność opuszczała Stadion Narodowy, na drugim brzegu Wisły kończyły się wianki. Po ostatnich akordach muzycznych niebo zostało rozświetlone przez sztuczne ognie. Przypadkowy zbieg okoliczności spowodował, iż można było pomyśleć, że są to fajerwerki na cześć – nie boję się tak określić - największej gwiazdy, jaka występowała w Polsce w 2013 roku.
Cztery dni przed warszawskim koncertem Paul McCartney obchodził siedemdziesiąte pierwsze urodziny. Jak wychodziłem ze Stadionu Narodowego, westchnąłem: - Panie Boże, talentu nie otrzymałem, ale – jeśli dożyję takiego wieku - daj mi, proszę, żywotność, jaką dysponuje sir Paul.