Obydwaj artyści znają się z czasów pobytu pana Seweryna we Francji.
Powierzona przez reżysera, w 1993 roku, tytułowa rola w „Don Juanie”, była debiutem aktora w Comédie Française i stanowiła przełom w jego karierze. Rewelacyjny spektakl cieszył się wielkim uznaniem krytyki i publiczności. Nieskromnie dodam, że miałem przyjemność oglądać przedstawienie, kiedy było gościnnie prezentowane w Polsce. Nic dziwnego zatem, że obydwaj panowie wznowili współpracę w naszym kraju. W prasie można wyczytać, iż nie wiadomo było tylko, jaka sztuka będzie owocem ich współpracy.
I oto w sobotę, 15 października 2011 r. odbyła się premiera „Szkoły żon” Moliera.
Podczas spektaklu zastanawiałem się, czy Andrzej Seweryn nie chce wykorzystać sztuki tylko po to, aby pokazać swój olbrzymi talent i wspaniały kunszt aktorski. Ale wszechobecność granego przez niego Arnolfa wynika z umiejscowienia tej postaci przez autora. Zatem to Molier spowodował, że – jak napisał reżyser spektaklu – „rola Arnolfa jest (…) najdłuższą rolą w dziejach francuskiego teatru”.
Czyżby autor chciał w ten sposób pokazać swoją skomplikowaną namiętność do młodziutkiej Armande Béjart, córki jego kochanki i – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – wspólniczki w Illustre Théâtre, Madeleine? Molier towarzyszył swojej wybrance od dzieciństwa i poślubił ją, gdy miała siedemnaście lat, a zatem była w wieku Agnieszki ze „Szkoły żon”.
Każdy odbiorca utworów Moliera zauważy, że odnosił się on do spraw obyczajowych cechujących XVII-wieczną Francję. Jego komedie, łączące rodzimą farsę ludową z włoską commedia dell’ arte, były próbami nauczania ze sceny. Na pewno był dobrym obserwatorem ówczesnego świata i przenosił osobiste spostrzeżenia do sztuk teatralnych. Zresztą życie dopisało do tego swoistą puentę: 17.02.1673 roku, podczas czwartego wystawienia spektaklu „Chory z urojenia”, Molier zemdlał na scenie i tego samego dnia zmarł.
Wróćmy jednak do „Szkoły żon”. Molier zastosował tu słynną, arystotelesowską, zasadę trzech jedności: czasu, miejsca i akcji. Wprowadził jednak zmienność nastrojów. Pojawia się intryga, farsa i qui pro quo, ale występują również elementy refleksji, a nawet tragizmu. Na szczęście – zgodnie z prawami komediowego gatunku – wszystko dobrze się kończy.
Początkowo Arnolf budzi sympatię. Dopiero w miarę rozwoju akcji – kiedy za wszelką cenę chce zatrzymać swoją wybrankę i próbuje zgładzić jej ukochanego, Horacego – okazuje się samolubnym potworem. Próbuje, wbrew oczywistości, manipulować swoim otoczeniem. Dopiero pod koniec sztuki odchodzi w niebyt, pomny swej miłości i niemożności spełnienia jej. W każdej z opisywanych sytuacji Andrzej Seweryn pokazał swoje olbrzymie możliwości aktorskie.
Również zachowanie dwojga młodych, Agnieszki i Horacego, zmieniało się podczas spektaklu. O ile Anna Cieślak pokazała początkowo Agnieszkę jako posłuszne dziewczątko, o tyle później była to energiczna i pewna swoich racji niewiasta. Pod koniec sztuki Agnieszka dowiedziała się, kim jest i … zastygła w bezruchu. Piotr Bajtlik w roli Horacego także tryskał energią, jak chyba każdy zakochany. Naiwnie wierzył w szczere intencje Arnolfa i zwierzał mu się ze swych planów, co ten skrzętnie próbował wykorzystywać na swoją korzyść. Jak Horacy dowiedział się o podwójnej roli swego niby-przyjaciela, sprawiał wrażenie osoby gotowej zgodzić się na wszystko – z odsunięciem od Agnieszki włącznie. Niektórzy z widzów komentowali, że młodym artystom zabrakło weny. Sądzę jednak, że aktorzy świetnie pokazali objawy szoku, jakiego – w wyniku zdarzeń - doznali młodzi bohaterowie spektaklu.
Chyba jedyną „stabilną” postacią sztuki był Chryzald (Marcin Wojciechowski). Próbował on odwieść Arnolfa od realizacji szaleńczego pomysłu, robił to jednak w sposób stateczny i wyważony. Zapewne ciężko było mu znieść zwierzenia i poglądy przyjaciela.
W pięknie wydanym programie spektaklu reżyser pyta, jaka „byłaby nasz reakcja, gdyby dziś przyjaciel opowiedział nam podobną historię?” Wbrew pozorom – mimo upływu niemal trzech i pół wieku od powstania sztuki – wielu facetów nadal twierdzi, że „kobieta ma być potulna, siedzieć w domu, słuchać męża”. Mówią to w rozmowach prywatnych, ale można też usłyszeć to w oficjalnych wypowiedziach osób publicznych.
Dlatego dobrze się stało, że Teatr Polski - w ramach walki o równouprawnienie - sięgnął po klasyczne dzieło, które nie straciło nic na swojej aktualności.
Osoby