Były to Harleye Davidsony, motocykle o dużej pojemności silnika z charakterystycznie ustawionymi w kształcie litery V cylindrami. Pochodziły głównie z amerykańskiego demobilu, a Polska otrzymała je w ramach odszkodowań. Po odsłużeniu kilku lat w wojsku czy milicji, trafiły w końcu w ręce prywatnych właścicieli.
Według innej wersji były to pojazdy, którymi posługiwały się wojska radzieckie w czasie wyzwalania terenów polskich i te, które zepsuły się lub zostały uszkodzone w czasie walk; porzucono je i zostały w Polsce na zawsze. Do Związku Radzieckiego zaś dotarły drogą morską, w alianckich konwojach, razem z innym wyposażeniem wojskowym. Początkowo spotykało się je na ulicach w wersji wojskowej, pomalowane, włącznie z silnikami, lakierem o barwie oliwkowej, później zaczęły się bardziej „ucywilniać", dostając nowych barw i chromów.
Zmiany wyglądu tych poczciwych WL-ek (to model oznaczony symbolem 42 WLA), postępujące z upływem lat w coraz szybszym tempie, spowodowane były z jednej strony brakiem oryginalnych części i koniecznością improwizacji podczas kolejnych napraw, z drugiej zaś snobizmem właścicieli, chcących pokazać się na jak najbardziej rzucającym się w oczy pojeździe. Stąd też na ulicach Kępy zaczęły pojawiać się Harleye Davidsony z kołami wyposażonymi w samochodowe opony, z pogłębianymi błotnikami, białymi kuframi-bagażnikami, dodatkowymi reflektorami, na zasilanie których prądnica nie miała wystarczającej mocy, a na koniec, pod wrażeniem filmu „Easy Rider" z Denisem Hopperem i Peterem Fondą w rolach głównych, traktującego o przygodach dwóch amerykańskich harleyowców, pojawiły się tak zwane choppery czy „czopery" - motocykle o mocno wydłużonym przednim widelcu, podwyższonej kierownicy i wysokim oparciu siedzenia. Co ciekawe, film „Easy Rider" nie był wówczas w Polsce wyświetlany i znany był domorosłym harleyowcom jedynie z legendy i fotosów. Wszystkie te pojazdy były oczywiście pięknie polakierowane, a każda widoczna część metalowa musiała być obowiązkowo chromowana.
Mikołaj i Wanda Grodeccy oraz ich Harleye Davidsony,
róg ulicy Królowej Aldony i Zwycięzców,
1980 rok.
Z albumu rodzinnego
Najnowocześniejszy, już z silnikiem górnozaworowym, był Harley Davidson model Hydra z lat 50. należący do Romana Kuźmowicza. Pojazd ów można było zazwyczaj podziwiać, gdy stał zaparkowany przed willą przy ulicy Nobla, gdzie Roman mieszkał. Innym ciekawym, rzadko spotykanym modelem była „750" z 1934 roku, oznaczona symbolem R, zachowana w stanie oryginalnym, a należąca do Zbyszka Lipowskiego, parkująca zazwyczaj przy Katowickiej róg Zwycięzców. Również na Zwycięzców, w okolicy ulicy Królowej Aldony parkował czasem granatowy Harley Davidson model V z 1933 roku o pojemności 1200 ccm, należący do piszącego te słowa.
Jednak z przerabianych WL-ek najokazalej przedstawiał się czarny czterokołowiec z trzema kołami pochodzącymi od... samochodu Syrena z tyłu i cienkim, motocyklowym kołem z przodu, zamocowanym na widelcu o prawie dwumetrowej długości. Pojazd ten zaprojektowany i zmontowany został przez Krzysztofa Fischera, mieszkającego przy ul. Niekłańskiej. Najbardziej kolorowy był chopper Rafała Dmochowskiego z ulicy Angorskiej, jako że właściciel, wówczas student ASP, zrobił z niego dzieło sztuki na kołach, malując bak w fantazyjne wzory i instalując rury wydechowe, przypominające nieco husarskie skrzydła. Równie okazale prezentował się Harley Davidson należący do Maćka Ustaszewskiego, garażujący przy ulicy Wandy, zrobiony „na ciężko" z białymi „walizkami" po bokach i potężnym, równie białym kufrem-bagażnikiem.
Saskokępscy harleyowcy jako pierwsi w Polsce zorganizowali w 1972 roku międzynarodowy zjazd w Borach Tucholskich. Aktywnych, czyli jeżdżących harleyowców było na Saskiej Kępie dwunastu. Po czym można ich było poznać? Oczywiście, po zawsze lekko niedomytych rękach, jako że na każdą godzinę jazdy na Harleyu Davidsonie przypadało kilkanaście, lub i kilkadziesiąt godzin pracy przy motorze.
Pewną rekompensatę za poniesione trudy stanowił fakt, że zawsze przy motorze stojącym na ulicy zbierał się tłumek entuzjastów podziwiających maszynę i zadających mnóstwo pytań. Najczęstszymi były: - A ile taki motor wyciągnie? Ile ma mocy? Zdarzali się też znawcy, którzy fachowo tłumaczyli innym, pokazując na cylindry. - Widzisz pan, to jest dwutakt. Tu jest pierwszy takt, a tu drugi... (Wyjaśnię, że wszystkie harleye spotykane w Polsce były czterosuwami). Zdarzali się i prześmiewcy, zadający podchwytliwe pytania w stylu: „Ile ten pojazd pali na setkę?" A gdy padała odpowiedź, że około sześciu litrów, pytający zaczynał zaczepkę: „Ale ja nie pytałem o olej...". Kiedy indziej słyszałem taką rozmowę między „znawcą" a cierpliwym właścicielem choppera:
W końcu „znawca" zorientował się, że jest „robiony w konia" i odszedł żegnany gromkim śmiechem przysłuchujących się rozmowie harleyowców. Innym razem, wspomniany poprzednio Krzysiek Fischer (postać tak malownicza, że można napisać o nim osobną książkę) pojawił się na jednym z motocyklowych zjazdów na harleyu davidsonie zmontowanym z mocno zużytych i pordzewiałych części, pomalowanym „jak leci" czarną, matową farbą. Motor miał przyczepiony z boku wózek, wyładowany po brzegi sprzętem turystycznym, narzędziami i zapasowymi częściami. Oczywiście, natychmiast przy motorze zebrała się grupka kibiców, którzy w dość niewybredny sposób zaczęli się wyśmiewać z pojazdu, krytykując pogięte błotniki i bak, tudzież reflektor ziejący czarnym „oczodołem", jako że jego szklane elementy wypadły gdzieś po drodze na zjazd. Krzysztof znosił żarty ze stoickim spokojem, z lekka tylko się uśmiechając. W końcu zadecydował, że pora już ruszać w drogę i zaczął zapalać silnik, kopiąc zajadle w rozrusznik. Silnik, jak na złość nie chciał zaskoczyć, więc Krzysiek poprosił „kibiców", radzących mu właśnie, aby kupił sobie konia i woził go na taką ewentualność w przyczepce, by popchali motor, który powinien zapalić „na pych". Już po chwili grupka gapiów pchała ciężki motor, a Krzysiek siedząc na siodełku pokrzykiwał: „Szybciej, szybciej, zaraz powinien zapalić!" W końcu zziajani kibice mieli dosyć. Wówczas Krzysiek przekręcił kluczyk w stacyjce i jednym kopnięciem uruchomił silnik, zwracając się do „nabitych w butelkę" gapiów: „O, psiakrew, on nie chciał zapalić, bo zapomniałem włączyć zapłonu", po czym odjechał w siną dal. Silnik bowiem w tym rupieciu był właśnie świeżo po remoncie i pracował jak przysłowiowy szwajcarski zegarek.
Na ogół harleyowcy byli przez mieszkańców Saskiej Kępy nie tyle lubiani, co łagodnie tolerowani i traktowani z pewną dozą sympatii, jak tak zwani niegroźni wariaci. Czasem zdarzało się, że harleyowiec zbliżając się do swego motoru zaparkowanego na ulicy, przepychając się przez tłumek ciekawskich, słyszał gniewne:
Kim byli „ci wspaniali młodzieńcy na swych chromowanych gruchotach"?
Czy odpowiednikami amerykańskich Hell's Angels? Absolutnie nie. Raczej można by ich nazwać „aniołami klucza francuskiego", jak onegdaj określano ich w artykule, który pojawił się w jednej z gazet, a opisywał ruch harleyowski w Polsce. Najczęściej byli to młodzi zapaleńcy i entuzjaści motoryzacji, przy okazji chcący poszaleć na pojazdach nieco różniących się od popularnych WFM-ek czy SHL-ek, oferowanych przez ówczesny polski przemysł motoryzacyjny. A że jeżdżenie na Harleyu Davidsonie kosztowało o wiele więcej - to już inna sprawa. Chromy, lakier, ale przede wszystkim regularne remonty silników, pochłaniały mnóstwo pieniędzy.
Na początku lat 80. przerzedziły się szeregi saskokępskich harleyowców.
Część z nich założyła rodziny i posprzedawała swoje motory. Inni wyemigrowali z Polski, wywożąc ze sobą swe pojazdy. Tym niemniej kilku pozostało. I gdy któregoś dnia ujrzycie siwego, pięćdziesięciokilkuletniego „młodzieńca" przemierzającego z rykiem silnika na fantazyjnie pomalowanym „chopperze" którąś z uliczek - uśmiechnijcie się do niego.
To bowiem też okruch saskokępskiej historii.
Mikołaj Grodecki, Brampton, 13 czerwca 2003
Opowiadanie pochodzi z książki
„Saska Kępa w listach, opisach, wspomnieniach”
opracowanej przez Hannę Farynę-Paszkiewicz
w 2004 roku.
Wydawnictwo Kowalska/Stiasny
Inne wspomnienia Mikołaja Grodeckiego: