Każdy z tych zespołów zasługiwał wówczas na miano gwiazdy (proszę nie mylić ze współczesnymi gwiazdkami). Chociaż od tamtych lat minęło sporo czasu, większość artystów zachowała szczupłe sylwetki i wykazała się znakomitą kondycją. Bez problemów nawiązali oni kontakt z publicznością. Trochę blado w tym względzie wypadł The Sweet, ale być może był to efekt tego, że ten zespół zaczynał koncert. Ale i oni potrafili pobudzić publiczność do skandowania: „We love Sweet”.
The Sweet
Fot. Jon Beckel
Dwa pozostałe zespoły zachowywały się tak, jakby ich członkowie ukończyli jakieś kursy marketingowe. Artyści ze Slade dziękowali widzom po polsku: „Dżenkujemy Warsawa”.
Soliści ze Smokie oświadczali po polsku, że kochają Polskę, kochają Warszawę, kiedy zaś perkusista Steve Pinnel wywiesił dużą flagę biało-czerwoną, otrzymał wielkie brawa.
Artyści wciągali publiczność do bawienia się. Zachęcali do powstania z miejsc, klaskania, wspólnego śpiewania i tańczenia. Kiedy ochrona nie pozwoliła widzom na to, żeby podeszli bliżej sceny, jeden z artystów powiedział: „Chłopcy, dajcie spokój”.
Większość publiczności dała się wciągnąć w zabawę. Zwłaszcza ci, którzy znajdowali się na dolnym poziomie widowni, na wprost sceny, wręcz szaleli już od początku imprezy. Większość spośród widzów stanowiły osoby w wieku 40+ (sam się do nich, z dużym okładem, zaliczam). Odniosłem wrażenie, że moi rówieśnicy świetnie się bawili, co nie zawsze udaje się nastolatkom podczas występów obecnych gwiazdek popowych.
Ale i młodzież dawała się porwać wykonawcom. Na pewno sporo w tym zasługi samych zespołów, które doskonale przygotowały swoje występy. Oprócz kolorowych i błyszczących strojów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku artyści pokazali sceniczne (ale nie obsceniczne!) zachowania z tamtych lat: granie „z biodra”, wielkie wykroki (czasem prawie szpagaty) z gitarami u boku czy stawianie nóg na głośnikach odsłuchu.
Wśród solistów zespołów nie było ich liderów z lat siedemdziesiątych. W Slade od lat nie śpiewa Noddy Holder, nie żyje Brian Connolly - solista kapeli The Sweet, a Smokie występują bez słynnego Chrisa Normana. A jednak nikt nie miał prawa narzekać. Ludzie zmieniają się, jedni odchodzą, a drudzy przychodzą, ale przeboje pozostają.
Widać było, że obecnym członkom zespołów się chce. Przerywali granie na instrumentach i dyrygowali śpiewem publiczności. Zamieniali się miejscami na scenie, co rusz któryś z nich podchodził na jej skraj, podrywając publikę do zabawy. A widzowie pokazali, że pamiętają przynajmniej refreny takich choćby piosenek, jak „Far, Far Away” (Slade) czy „Oh Carol” (Smokie).
Duże brawa należą się organizatorom koncertu. Zaczął się on niemal punktualnie, bardzo sprawnie przebiegała zmiana instrumentów w przerwach między występami zespołów. A każdy z nich grał po około pięćdziesiąt minut, dzięki czemu publiczność nie odczuła zmęczenia, jak to bywa podczas występów kilku zespołów. Natomiast zastrzeżenia budziło nagłośnienie – zwłaszcza na początku imprezy, kiedy śpiewała grupa The Sweet. Nadal kłania się brak w Warszawie dużej i profesjonalnej sali widowiskowej.
Jednak problemy z nagłośnieniem były niczym wobec wrażeń muzycznych i wspomnień z dawnych lat.