Trasa koncertowa „Sting’s Back To Bass” jest formą obchodów 25-lecia jego działalności artystycznej. Bilety - choć drogie - rozeszły się natychmiast. Dlatego organizatorzy, Live Nation, przygotowali drugi koncert brytyjskiej gwiazdy, który odbył się następnego dnia.
Sting,
koncert w Budapeszcie,
Wikipedia, fot. Nikita
Były to już dziewiąty i dziesiąty występ Stinga w naszym kraju. Wcześniej miałem przyjemność słuchać go na stadionie warszawskiej Gwardii (18.06.1996 r.) oraz podczas otwarcia Stadionu Miejskiego w Poznaniu (20.09.2010 r.). Obiektywnie przyznam, że za każdym razem było inaczej.
Podczas koncertu w Sali Kongresowej Gordon Matthew Summer (tak brzmi prawdziwe nazwisko artysty) bardzo łatwo nawiązywał kontakt z publicznością. Po pierwszej piosence, „All this time”, powiedział po polsku „Dobry wieczór, Warszawa”. Później jednak stwierdził, że język polski jest za trudny i będzie mówił po angielsku. Między poszczególnymi utworami żartował, opowiadał historię tworzenia niektórych z nich. Zaśpiewał między innymi „Fields of Gold”, „Every Breath You Take”, „Englishman in New York”.
Na ogół soliści przedstawiają akompaniujących im muzyków pod koniec koncertów. Sting zrobił to na początku. Potem każda osoba z zespołu miała okazję, by pokazać swoje talenty. Nie wiem, jak długo trwa dobór muzyków do takiej grupy, ale efekt był wyśmienity! Długoletni współpracownik Stinga, Dominic Miller „wywijał” na gitarze elektrycznej. Rufus Miller grał piękne „wstawki” na gitarze akustycznej, a Vinnie Colaiuta dyktował tempo na perkusji. Australijska wokalistka Jo Lawry nie tylko pięknie śpiewała, ale w tym czasie grała również na skrzypcach. Największy aplauz wzbudził Peter Tickell, który wyczyniał rzeczy niesamowite na skrzypcach elektrycznych.
Nic dziwnego zatem, że publiczność nie chciała wypuścić artystów ze sceny. Na szczęście byli oni przygotowani na dwukrotne bisowanie, a na zakończenie Sting wyszedł sam i przepięknie zagrał oraz zaśpiewał „Fragile”.
Oby więcej takich koncertów!