Imieniny:
Szukaj w serwisieWyszukiwanie zaawansowane

Sport

2008.08.17 g. 20:34

Marzenia się spełniają

PASJE - Wojciech Pasieczny - żeglarz
Młodszy inspektor Wojciech Pasieczny, radca w wydziale ruchu drogowego stołecznej komendy, jest zapalonym żeglarzem. Każdy urlop, każdą wolną chwilę spędza na jachcie. Nieraz zdarzyło mu się zaraz po pracy jechać nad zalew, żeby trochę pożeglować, a następnego dnia prosto z łódki wrócić do komendy.


 

Siedzimy przy stole, laptop otwarty, oglądamy zdjęcia. Ocean. Potężne spienione fale. Trzy wieloryby, towarzysze podróży. Pióropusze wody. Upragniony przylądek Horn. A dalej: olbrzymie bloki skalne, foki na krze, tysiące pingwinów na Antarktydzie, tęcza nad górą lodową, wschód księżyca w Chile...

 

 

 

- Nie warto dla czegoś takiego pojechać? Zmarznąć nawet, nie dojeść czasami, nie dospać? - pyta znienacka Wojciech Pasieczny, a ze wzruszenia błyszczą mu oczy.

 

 

Młodszy inspektor Wojciech Pasieczny, radca w wydziale ruchu drogowego stołecznej komendy, jest zapalonym żeglarzem. Każdy urlop, każdą wolną chwilę spędza na jachcie. Nieraz zdarzyło mu się zaraz po pracy jechać nad zalew, żeby trochę pożeglować, a następnego dnia prosto z łódki wrócić do komendy. A co na to żona?
- Żona zna moje pasje i podchodzi do nich ze zrozumieniem-mówi Wojciech Pasieczny.-Też pływa. Osiem lat temu byliśmy razem w rejsie po Bałtyku. Tak się zaczęło morskie żeglowanie. Teraz pływam sam, a żona pozwala mi na wojaże ekstremalne i długotrwale.

 

Tak było ostatnio, gdy na początku 2008 roku Wojciech Pasieczny wybrał się w rejs na Antarktydę, i w sierpniu 2007, gdy ze starszym synem popłynęli na Grenlandię, i wcześniej, w 2004 roku, gdy po raz pierwszy opłynął przylądek Horn. Teraz marzą mu się Spitsbergen i Przylądek Dobrej Nadziei. A za kilkanaście lat rejs dookoła świata. Już zaczął namawiać żonę, żeby zbudowali własny jacht morski i popłynęli w taką podróż.

 

DWA DNI SZTORMU

 

0 Antarktydzie Wojciech Pasieczny marzył od dawna. W grudniu 2006 r. na łamach „Policji 997" mówił, że chciałby dostać od Mikołaja miesięczny rejs na biegun południowy. Minął rok i wreszcie się udało.

 

- Rejs co prawda nie był miesięczny, ale był na Antarktydę - śmieje się Wojciech Pasieczny.
Zdecydował przypadek. Będąc na spotkaniu kaphornowców, usłyszał, jak ktoś opowiada, że organizuje taką wyprawę. Od razu zapaliła mu się czerwona lampka. Przystanął, z uwagą chłonął każde słowo i czekał, żeby przerwać. Wreszcie, gdy mężczyzna brał oddech, Wojciech Pasieczny wtrącił się z pytaniem:
- A jest jeszcze miejsce na pokładzie?
- Nie. Tu trzeba doświadczonych żeglarzy -usłyszał.
Dopiero, gdy mężczyzna zobaczył na ramieniu Pasiecznego żółtą chustę, znak, że opłynął Horn, dodał: - Dobra, przyślij mi swoje dane.

 

Kilka dni później Wojciech Pasieczny dostał maiła: Jesteś w załodze. Z ośmioosobowej grupy nie znał nikogo, prócz kapitana, czyli owego mężczyzny, z którym rozmawiał kilka minut. Na pokładzie, ze względu na duże doświadczenie, został pierwszym oficerem.

 

Wyprawę rozpoczęli 30 grudnia 2007 roku. Plan był taki: 3 stycznia wyruszają z Ushuaia, portu w Argentynie, płyną do Portu Williams w Chile, gdzie dostają zgodę na wypłynięcie na przylądek Horn, opływają go i płyną dalej w stronę Antarktydy.
- Niestety, silny wiatr i prądy wywiały nas na wschód i nie daliśmy rady zdobyć Hornu. Postanowiliśmy płynąć na stację badawczą Arctowskiego, a Horn zostawić na drogę powrotną - opowiada Wojciech Pasieczny.

 

Trzy wieloryby pływały w okół ich jachtu, co chwilę wypuszczając w powietrze fontannę wody. Ocean był niezwykle spokojny. Powinno wiać 100 km/h, a tymczasem była kompletna cisza

 

- Ponieważ wiatr nie wiat przez dobę, a nam się spieszyło, jest taki zwyczaj, że się daje Neptunowi jakiś prezent - mówi Wojciech Pasieczny. - Wrzuciłem majtki i dwie pary skarpet. I widocznie były za brudne, bo Neptun się zdenerwował i mieliśmy dwie doby sztormu.

 

 

 

Nie było łatwo. Jacht sobie nie radził, trzeba było spuścić żagle i postawić łódź bokiem do fali. Pół doby tak stali w dryfie. Fala robiła z nimi, co chciała. Rzucało na wszystkie strony. A Pasiecznemu chodziły po głowie głupie myśli: a jeśli wiatr przewróci jacht? Czy jacht wstanie, czy nie? Przy dobrej konstrukcji powinien wstać, ale jeśli coś jest nie tak? Przypinać się, pociągnie na dno... nie przypinać się… i tak zamarznę… właściwie to bez sensu. Na szczęście po dwóch dniach sztorm ustał

 

PINGWIN POLICJANT

 

Na stacji Arctowskiego byli niecałą dobę. Jeden z polarników wypłynął po nich pontonem, a na brzegu przywitały ich pingwiny. Wtedy jeszcze Wojciech Pasieczny nie miał pojęcia, że jeden z nich to policjant.

 

- Na stacji Arctowskiego mówią, że ten gatunek nazywa się policjanty - uściśla Wojciech Pasieczny.

 

 

 

Kierownik stacji pokazał mu średniej wielkości pingwina z charakterystycznym policyjnym paskiem. Oprócz niego na Antarktydzie żyje pingwin białobrewy i Adeli. Wojciech Pasieczny podchodził do ich lęgowisk na odległość trzech metrów. Nie uciekały.

 

 

- Mieliśmy przepustkę i mogliśmy dojść do nich od drugiej strony. Normalnie, ponieważ jest to rezerwat, wycieczki chodzą tylko wytyczoną trasą - opowiada Wojciech Pasieczny i pokazuje zdjęcia. Kolonie pingwinów, foki, lwy morskie. Dalej ułożony na lądzie kręgosłup wieloryba i tablica, z której wynika, że do Warszawy jest 13 473 km.

 

 

Widać latarnię morską, żółte budynki, grób Puchalskiego. I dwa ptaki, Kazik i Kaśka, które żyją na stacji od 30 lat. Są zadomowione i oswojone, ale i bardzo psotne. Gdy któryś z pracowników wychodzi z budynku, bezszelestnie nad nim lecą, porywają czapkę z głowy i odlatują kilka metrów dalej. Po chwili kładą czapkę na ziemi przed właścicielem i czekają, czy dostaną coś do jedzenia. Jeśli nie, zabierają fant i lecą dalej.

  

- Przez cały nasz pobyt tam byty cztery stopnie na plusie. Trafiliśmy idealnie w oczko pogodowe, bo dzień wcześniej byt potężny sztorm, a jak wypływaliśmy, też nas uprzedzali, że będzie bardzo silnie wiało. Musieliśmy się spieszyć, żeby się zmieścić w tej przerwie -opowiada Wojciech Pasieczny.
W drodze powrotnej, tak jak poprzednio, podziwiali góry lodowe. W którymś momencie szli nawet taką. aleją – oni w środku, a po prawej i lewej stronie lodowe olbrzymy.

 

GRENLANDIA

 

- Ale to i tak nic w porównaniu z górami na Grenlandii. Najpiękniejsze, jakie w życiu widziałem. A jakie kształty przybierają... coś niesamowitego - wspomina Wojciech Pasieczny.

 

Plan byt taki, że zejdą na ląd. Kapitan kilka lat przygotowywał się do tej wyprawy. Studiował prognozy, mapy. Wybrał sierpień, wtedy miało nie być lodu. Tak też pokazywały zdjęcia satelitarne. Niestety, lód zaczął się 80 mil wcześniej, całą dobę lawirowali między górami. Do lądu zabrakło im dwóch kilometrów. Weszliby, gdyby była tafla, ale lód był popękany. Nie ryzykowali. Zdecydowali, że wracają.

 

- Dopiero jak wychodziliśmy, było trudno, bo zawiało nam wejście lodem. Kapitan wszedł na maszt i przez lornetkę wypatrywał kawałka przejścia. Trzeba było uważać, żeby się nie ocierać o góry lodowe, żeby jachtu nie rozpruć - opowiada policjant.

 

Zdjęcie tęczy nad górą lodową to właśnie stamtąd. Cudowny widok. Widok, dla którego warto... Wtedy już wracali, byli zmarznięci i głodni. Skończyło im się jedzenie i od jakiegoś czasu jedli przeterminowane zupki i dwuletni pumpernikiel.

 

- Skończyło się jedzenie? - pytam z niedowierzaniem.
- No, a ile by pani kupiła chleba na co najmniej siedem dni dla sześciu osób, w tym pięciu chłopa? Dziewczyna, która robiła zaprowiantowanie, cztery bochenki kupiła. No to zabrakło - mówi Wojciech Pasieczny.

 

HORN ZDOBYTY

 

Ten drugi Horn zdobyli o 4:28. Ciemno było. I nie obyło się bez problemów. Na początku wiało dobrze, ale potem zachodni wiatr wypchnął ich poza Horn. No, nie da rady, myśleli. Rozpacz. Być tak blisko i nic? I wtedy stał się cud. Wojciech Pasieczny pamięta, że zszedł z wachty i leżał w koi, było po 14:00. I nagle silne walnięcie wiatru i momentalnie cisza. Nie wiedzieli, co się dzieje, wiatr stanął, czekali. Za chwilę zmienił się kierunek, wiatr południowy. Mogli płynąć szybciutko w stronę Hornu.

 

- Jak okazało się, że będziemy tam za wcześnie i nic nie będzie widać, to specjalnie z kolegą zwalnialiśmy i opóźnialiśmy. Ale właściciel jachtu się awanturował i poganiał, żeby szybciej i szybciej. Bał się, że znów się niekorzystny wiatr zerwie i przyjdzie sztorm, bo tam dosłownie w ciągu dziesięciu minut robi się piekło - mówi Wojciech Pasieczny.

 

Nie udało im się podejść za dnia, byli za to bardzo blisko, kilkaset metrów od celu. O 4:28 chwilę postali w dryfie, w tle majaczył niewyraźnie upragniony Horn.

 

Przyszedł czas na szybkie świętowanie i na chrzest.
A wyglądało to tak: każdy łyknął trochę whisky, a resztę wylał do morza dla Neptuna. Każdy też dostał od kapitana szczotką w tyłek - taki jest zwyczaj. A na koniec, żeby tradycji stało się zadość, kapitan przekazał Pasiecznemu swoją starą kapitańską czapkę, z którą przepłynął kawał świata, a Wojciech Pasieczny tę czapkę wyrzucił do morza.
- To taki zwyczaj. Jak „Dar Młodzieży" pierwszy raz opłynął przylądek Horn, kapitan dał pierwszemu oficerowi swoje stare wysłużone buty i pierwszy oficer wrzucił je do morza - opowiada Wojciech Pasieczny.

 

Oczywiście zgodnie ze zwyczajem powiesili też na bomie dzwon okrętowy i wybili dziesięć szklanek. Radość była ogromna.
Dzień później, czyli 18 stycznia, dokładnie w swoje 52 urodziny, Wojciech Pasieczny siedział w tawernie w Porcie Williams i wpisywał się do pamiątkowej księgi. Jeden jego wpis już tam byt. Z 6 marca 2004 roku, gdy pierwszy raz opłynął przylądek Horn. Wojciech Pasieczny napisał wtedy: „Pierwszy polski policjant na Hornie. Marzenia się spełniają".

 

Z tamtej wyprawy najcenniejsze zdjęcie przedstawia Pasiecznego na tle przylądka Horn. Wiało wtedy 11 w skali Beauforta, wszystko przemoczone, cały czas zalewała ich fala. Koleżanka nieźle się natrudziła, żeby złapać w kadrze i żeglarza, i Horn.

 

Z tawerny w Porcie Williams Wojciech Pasieczny zadzwonił szczęśliwy do żony:
- Słuchaj, udało się, opłynęliśmy, ale znowu ze wschodu na zachód. Wciąż brakuje z zachodu na wschód...

- No, no - przerwała mu groźnie małżonka.

 

Bo trzeciego razu już nie będzie. Obiecał sobie i jej. Zęby nie kusić losu. Dwa razy wystarczy.

 


Autor:

  • Anna Krawczyńska

 

Zdjęcia:

  • archiwum Wojciecha Pasiecznego

 


Artykuł ukazał się w numerze 37/04.2008 Miesięcznika Policja 997 i zamieszczony tu został za zgodą Redakcji Miesięcznika Policja 997

 

 



Opublikowal: Michał Pawlik
-
Serwis oprogramował Jacek JabłczyńskiCopyright(c) 2002 - 2014 Fundacja Promocji m. st. Warszawy