Mecz się zaczął i deszcz sie zaczął, niezła ulewą.
Na początku drugiej połowy padła bramka... strzeloną przez krakusów warszawiakom.
Na co chłopaki z Łazienkowskiej jakby sie w końcu obudzili (bo deszcz ich uśpił mimo grzmotów i błyskawic) i wkopali wreszcie centusiom gola.
W pierwszej połowie lepsi byli Krakowiacy, którzy nie boją sie deszczu, nawet kwaśnego.
Nasi nie mogli sie przedostać pod bramkę mimo, że na własnym stadionie drogę znać powinni.
Chłopaki wreszcie poszli odpocząć i wyżąć koszulki i majtki.
Jak weszli ponownie na wystrzyżoną za ciężkie pieniądze trawę, niejaki Paweł Brożek tak się postarał, że udało mu się trafić w bramkę warszawiaków. W trzy minuty po odpoczynku. No a potem zaczęły się podania, dryblingi, wycieczki i zmyłki.
Pół godziny chłopaki ganiali z piłką i wreszcie Marcin Burkhardt (z Legii) przykopał w gałę tak, że zatrzymała się na siatce bramki przypisanej do Wisły Kraków.
No i w końcu pan Robert Małek z Katowic zagwizdał oznajmiając, że to już koniec tej męczarni i dla Wisły i dla Legii.
Remis wypadł, premie pewnie rozdane a kibice niezadowoleni.
Teraz czas na wypoczynek. Tylko czy aby zasłużony?