Był zwykły, spokojny, przeciętny dzień, niczym nie różniący się od innych. Najprawdopodobniej rzecz działa się w weekend, bo moja mama miała wolne i postanowiła, że pojedzie ze mną do Domu Handlowego Smyk. Mieszkaliśmy wtedy na Mokotowie, w pobliżu ulicy Komarowa (dzisiejszej Wołoskiej). Od lat jeździ tamtędy linia 117 i ona też zapewniała nam bezpośrednie połączenie ze Smykiem.
Udaliśmy się na (nieistniejącą już) pętlę autobusową, która mieściła się u zbiegu ulic Komarowa i Odyńca. Tam właśnie (o ile mnie pamięć nie myli) wtedy kończyła swój bieg „stosiedemnastka”. Było to u schyłku PRL. Ja sam mogłem mieć wtedy około czterech - pięciu lat.
Zawsze lubiłem jeździć autobusem za kierowcą, bo strasznie podobało mi się jak kierowca naciska kolorowe guziczki do otwierania i zamykania drzwi.
Tamtego pamiętnego dnia, gdy z mamą wsiedliśmy na pętli, do naszego Ikarusa, do odjazdu pozostawało jeszcze sporo czasu. Rozpocząłem rozmowę z moją mamą
na temat guziczków i wypytywałem się jej o wszystko. Nie pamiętam już co mi odpowiadała na ten temat. Ale naszą rozmowę musiał usłyszeć kierowca 117, bo otworzył drzwi do swojej kabiny i zapytał czy chcę sam się pobawić tymi kolorowymi przyciskami. Zgodziłem się, bo każdy mój kolega chciałby móc być na moim miejscu.
Kierowca wziął mnie do kabiny i pokazywał, co jest do czego.
Nagle, ku mojej uciesze, autobus zaczął reagować na moje polecenia, tak jakbym to ja nim kierował. A pomyśleć że byłem wtedy małym urwisem, który chodził jeszcze do przedszkola. Kierowca posadził mnie na kolana i pozwolił pokręcić przeogromną kierownicą. Pamiętam, że strasznie się bałem, bo w moim dziecięcym umyśle, ruch
kierownicą był równoznaczny z poruszaniem się pojazdu i sądziłem że za chwilę autobus ruszy a ja nie będę w stanie go kontrolować – jestem przecież jeszcze taki mały.
Kierowca mnie uspokoił, pokazując na hamulec ręczny po lewej stronie swego siedzenia. Wtedy już mogłem się bawić autobusem do woli. Wiem, że nie każde dziecko tak mogło, bo jednak nie często spotyka się kierowcę z takim podejściem do dziecka, jak tamten miły pan, który wywarł jak się dziś okazuje, ogromny wpływ na całe moje życie.
Pierwsza lekcja za kierownicą Ikarusa była tak ekscytująca, że przez całą podróż do Smyka, obserwowałem dokładnie co pan kierowca robi i w którym momencie.
Najbardziej rzecz jasna podobały mi się przyciski, które raz naciskane na zielono – otwierały drzwi, a następnie na czerwono – zamykały je znów. To była dla mnie niesamowita frajda!
Traf chciał, że wracając ze Smyka, znów trafiliśmy na tego samego kierowcę „stusiedemnastu”, lecz tym razem moje ulubione dwa miejsca za kierowcą były zajęte. Siedząc nieco dalej, przyglądałem się swemu nauczycielowi z podziwem i ogromnym szacunkiem. On wiedział że go obserwuję i co jakiś czas uśmiechał się do mnie, sprawiając tym samym, że nie bałem się ani jego, ani wielkiego Ikarusa.
Rafal Sobolewski
kierowca MZA w swoim Ikarusie
Dziś sam jestem kierowcą w R-5 Redutowa, który od pół roku ma lepszą styczność z Ikarusami, niż ze swoją własną rodziną. Niestety nie będzie mi dane poznać tych wozów od podszewki, gdyż zgodnie z zapowiedziami, będą one wycofywane i za rok zupełnie znikną z naszych dróg. Cieszę się jednak, że miałem okazję przeżyć z nimi choć kilka cudownych chwil, chwil na które musiałem czekać prawie ćwierć wieku. Tyle właśnie czasu minęło, od mojego pierwszego razu za kierownicą Ikarusa.
Wielu młodych kierowców cieszy się, że te „rupiecie” nie będą już jeździć i teraz będziemy mogli korzystać z udogodnień w pełni zautomatyzowanych Solarisów i Manów.
Ja sam wierzę jednak na słowo bardziej doświadczonym kierowcom, którzy bardzo żałują „przejścia na emeryturę” tych zasłużonych dla nas wszystkich pojazdów. Muszę przyznać że komfort prowadzenia pojazdu jest dla mnie dużo lepszy w Ikarusie, niż w nowym taborze. Są też i minusy, jak we wszystkim, ale o nich nie będę tu mówić, bo nie są bardzo znaczące.
Wspominając raz jeszcze tamten dzień, gdy wszystko się zaczęło, pragnę podziękować tamtemu kierowcy, który zaszczepił we mnie pociąg do autobusów. Choć wiele lat to tkwiło we mnie i tylko czasami wychodziło na powierzchnię, to jednak było cały czas obecne i gdy pojawił się właściwy moment w moim życiu, wiedziałem już co trzeba zrobić. Wytyczyłem sobie swój cel, do którego dążyłem przez około 4 lata, cierpliwie realizując swój plan. W końcu po wielu latach starań udało się!
Dziś wiem że było warto. Praca w MZA to spełnienie moich marzeń, a kierowanie autobusem sprawia mi tak wiele frajdy, że wolę to niż wiele innych przyjemniejszych rzeczy. Robiąc to wszystko, mam w głowie jedną myśl – chcę sam być jak tamten kierowca, dzięki któremu też dziś jestem kierowcą. Tak wiele zależy od naszego zachowania za kierownicą, że często sobie nie zdajemy z tego sprawy. A jedno małe zdarzenie, może zapoczątkować cała lawinę następstw.
Mam nadzieję że i ja kiedyś doczekam się własnego ucznia, który za kilkadziesiąt lat będzie mi wdzięczny, tak jak ja jestem mojemu mentorowi.
Fot. - Klakson
Pogrubienia - Warszawa.pl
117 - Trasbus.com
Artykuł pochodzi z sierpniowego pisma Klakson wydawanego w warszawskich Miejskich Zakładach Autobusowych.