Tegoroczne Spotkania zawierały w swoim programie część spektakli, które miały być prezentowane podczas poprzedniej edycji. Oczywiście, pojawiły się również nowe propozycje.
Nie będę rozpisywał się o idei i programie Warszawskich Spotkań Teatralnych, bo można znaleźć te informacje choćby w Internecie.
Chciałbym natomiast przedstawić kilka osobistych refleksji.
Kiedy zobaczyłem program Spotkań, postanowiłem wybrać się na dziesięć przedstawień. W dniu rozpoczęcia sprzedaży biletów przez ponad trzy godziny stałem w kolejce do kasy w Instytucie Teatralnym i udało mi się kupić bilety na … cztery spośród nich. Panie z kasy mówiły, że za kolejne trzy dni ruszy ponowna sprzedaż biletów. Od wszystkich niezaspokojonych teatromanów brały dane kontaktowe i obiecały informacje o możliwości zakupu. Ponieważ często wyjeżdżam służbowo, taka perspektywa odpowiadała mi. Niestety, nikt z Instytutu nie odezwał się do mnie. Ponieważ w programie Spotkań napisano, że można kupić bilety również w kasach teatrów, w których spektakle będą prezentowane, udałem się także i tam. Osiągnąłem połowiczny sukces: o ile w Teatrze STUDIO udało się (chociaż nie na wszystko!), o tyle w Teatrze Polskim powiedziano mi, że Teatr w ogóle nie otrzymał żadnych biletów do dystrybucji. Dokąd i kiedy się rozeszły bilety? Nie wiem.
Dalszy ciąg perypetii związanych z biletami przeżywałem już w teatrach. Na jeden ze spektakli kupiłem wejściówkę i … nie dostałem się na widownię. Później tłumaczono mi, że niektóre osoby realizujące spektakl wprowadziły „od zaplecza” wielu swoich znajomych, zatem dla „zwykłych” widzów zabrakło miejsc. Przekonałem się, że jest to możliwe. Obserwowałem widownię przed kolejnym spektaklem w tym teatrze. Mimo dużej dyskrecji i delikatności kierownika Biura Obsługi Widzów, zauważyłem jego interwencję, żeby dać pierwszeństwo widzom z zakupionymi biletami. Jednak po zajęciu miejsc przez „biletowych” widzów widziałem, jak zza kulis grupkami wychodziły różne osoby, których ruchem kierowała między innymi pani reżyserka spektaklu.
Z kolei na inny spektakl miałem bilet na miejsce znajdujące się z brzegu. Okazało się, że mojego fotela nie ma, bo … między innymi w jego miejscu zainstalowano proscenium. Na szczęście obsługa widowni tym razem była bardzo sprawna i pomagała takim nieborakom, jak ja, znajdować inne miejsca. Zastanawiam się jednak, czy nie można wcześniej robić rekonesansu z udziałem realizatorów przedstawień i ustalać z nimi, jakie będą ich potrzeby pod względem wielkości sceny?
Nie jestem wyrafinowanym teatromanem, na pewno nie nadążam za gustami krytyków teatralnych i organizatorów Spotkań. Były jednak spektakle, które podobały mi się oraz przedstawienia, na które nie poszedłbym ponownie.
D pierwszej grupy na pewno zaliczyłbym spektakl „otwarcia” Spotkań, którym był „Bruno Schulz: Mesjasz” Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w wykonaniu Schauspielhaus z Wiednia. Dyrektor Instytutu Teatralnego, pan Maciej Nowak, powiedział, że ambicją organizatorów jest, „aby co roku pojawiał się spektakl polonicum. Nie każda zagraniczna realizacja polskich twórców jest dla nas dostępna finansowo…” („Czy Spotkania inspirują?”, „Gazeta Stołeczna”, 5.6.03.2011 r.). Cieszę się, że spektakl w reżyserii Michała Zadary był w zasięgu możliwości finansowych organizatorów Spotkań. Opowiada on o poszukiwaniach mitycznego dzieła Brunona Schulza. Wielu historyków literatury zastanawiało się, czy Bruno Schulz w ogóle tworzył „Mesjasza”, a jeśli tak – to czy udało mu się skończyć tę powieść, zanim tragicznie zginął. Poszukiwania prowadzi kilka ekip: poczynając od tych, którzy uwierzyli w tę informację (Jerzy Ficowski, ambasador Szwecji i bratanek pisarza) poprzez urzędniczkę Ministerstwa Kultury (co rusz dzwoniącą do Bogdana, czyli obecnego ministra) do reżyserki – rekonstruktorki i autorki doktoratu na temat Schulza. Po początkowo nudnych, powtarzalnych i przewidywalnych kwestiach spektakl nabiera tempa. Ironicznie pokazano przekonanie Polaków o szczególnym miejscu naszego narodu w kulturze europejskiej. Sytuacja staje się coraz bardziej absurdalna i groteskowa. Każdy próbuje coś „ugrać” dla siebie. Nie udaje się wyjaśnić kwestii, czy to dzieło powstało, ale znaczącym wydaje się być wykład reżyserki, która stwierdziła, że „Mesjasz” nie jest książką, lecz performansem.
W czasie spektaklu uderzyło mnie to, że w bardzo nieśmiesznych na widowni pojawiał się śmiech. Zaobserwowałem takie zachowania również przy innych prezentacjach. Zniesmaczyło mnie to szczególnie, kiedy na początku „Trylogii” ksiądz Kamiński (grany przez Tadeusza Huka) woła: „Dla Boga, panie Wołodyjowski! Larum grają!”. To wezwanie było klamrą spinającą spektakl wystawiony przez krakowski Stary Teatr. Reżyser, Jan Klata, umieścił aktorów na łóżkach. Pierwsze skojarzenie – to szpital. Są jednak momenty, w których łóżka pełnią rolę barykad Zbaraża czy koni, na których bohaterowie szaleńczo galopują w rytm ciężkiej gitarowej muzyki. Nie zawsze aktorzy dostosowują się do melodii, o czym świadczy taniec „disco” do rytmu „Boże coś Polskę”. Reżyser próbuje rozprawić się z polskimi mitami i stereotypami, jednocześnie uwypukla je w trakcie spektaklu. Pojawiają się znane powiedzenia, jak „Kończ Waść, wstydu oszczędź”. Mam wrażenie, że podczas trwającego ponad cztery godziny spektaklu nie została pominięta żadna istotna kwestia. Intrygujący był dobór aktorów. Nie pasują oni wiekiem i wyglądem do bohaterów opisanych przez Sienkiewicza. Zagrany przez Andrzeja Kozaka, schorowany i nieruchawy Michał Wołodyjowski, był całkowitym przeciwieństwem książkowego bohatera. Widać to zarówno w sytuacjach „bojowych” (pojedynki), jak i romantycznych, kiedy to obserwujemy go podczas spotkań z Krzysią (Ewa Kolasińska) czy Baśką (Anna Dymna). Zawsze wyobrażałem sobie Onufrego Zagłobę jako niskiego, krępego (żeby nie rzec, tęgiego) mężczyznę, tymczasem Juliusz Chrząstowski był chyba najwyższą osobą na scenie. Kiedy na początku spektaklu aktorzy powstawali z łóżek, by powiedzieć, kogo grają, najwięcej śmiechu wywołał Krzysztof Globisz, przedstawiający się jako Andrzej Kmicic. Jednak zagrał on tę rolę z dużym dystansem wobec siebie, pokazując, że nie bez kozery jest uważany za jednego z najlepszych polskich aktorów.
Podczas tegorocznych Spotkań wrócono do idei zorganizowania przeglądu spektakli wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego. Nie udało mi się dostać na wszystkie spektakle, które chciałem obejrzeć w ramach Wałbrzych Fest. O dwóch z nich („Dynastia” i „James Bond: - Świnie nie widzą gwiazd”) chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Mój Syn (oczywiście, dorosły facet) zapytał mnie, co realizatorzy chcieli osiągnąć poprzez epatowanie nagością. Nie potrafiłem odpowiedzieć. Czy rzeczywiście jest to najlepszy sposób na – jak to napisano w programie – „zdemaskowanie mitu o amerykańskiej krainie szczęśliwości” czy „odczytanie na nowo serii filmów z Jamesem Bondem”?
Natomiast podobał mi się spektakl „Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej”. Laureaci Paszportu „Polityki” Paweł Demirski (autor tekstu) i Monika Strzępka (reżyserka) podjęli próbę rozprawienia się z polskimi elitami artystycznymi i intelektualnymi. Akcja toczy się podczas pogrzebu słynnego „architekta zbiorowej wyobraźni” – polskiego zdobywcy Oscara. Pojawiają się gwiazdy jego filmów (znakomita parodia aktorki grającej reporterkę w jednym z jego filmów), rywalizujący z nim reżyserzy, zwykli widzowie i, oczywiście, politycy. Każda z tych osób pragnie „ogrzać się sławą” nawet w takiej chwili. Zmienne tempo akcji, zaskakujące sytuacje powodują, że – pomimo niewygodnych siedzeń na rozłożonych wałkach - trzy godziny spektaklu szybko mijają. W „Gazecie Stołecznej” z 12 kwietnia opublikowano wywiad z dyrektorem artystycznym wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego, Sebastianem Majewskim. Artykuł nosił tytuł „Czy Wałbrzych podbił Warszawę?” Moim zdaniem, nie do końca.
Po raz pierwszy w ramach Warszawskich Spotkań Teatralnych zaprezentowano musical. „Lalka” w wykonaniu Teatru Muzycznego z Gdyni była znakomitym deserem na zakończenie przeglądu. Oglądanie spektaklu przypominało czytanie książki: pojawiały się numery rozdziałów, na środku sceny znajdowała się olbrzymia konstrukcja przypominająca kolejne odwracane stronice. W ślad za Bolesławem Prusem, autor scenariusza i reżyser, Wojciech Kościelniak, zastosował kilka motywów „lalkowych”. Subiekt Rzecki bawił się mechanicznymi zabawkami sklepowymi, zaś wszyscy aktorzy zachowywali się tak, jakby byli marionetkami. Nie podejmuję się natomiast rozstrzygnąć kwestii, która pojawiła się wkrótce po powstaniu powieści: kto jest lalką – Wokulski czy Izabela Łęcka? Może obydwoje? Dużą przyjemność podczas spektaklu sprawiało mi słuchanie muzyki w wykonaniu teatralnej orkiestry. Rytmika i instrumentalizacja przypominały mi muzykę zespołu Gotan Project. W trakcie pisania tych rozważań dowiedziałem się, że gdyńska „Lalka” otrzymała nagrodę Gwarancja Kultury, przyznaną przez TVP Kultura. Czyż potrzebne jest lepsze potwierdzenie moich słów?
Uważny czytelnik zauważył zapewne, że podczas Spotkań zaprezentowano dwa spektakle, oparte na obszernych lekturach. Moim zdaniem, ich realizatorzy odświeżyli nasze spojrzenia na kanon polskiej literatury.
Organizatorzy przeglądu zawsze będą mieli dylemat, jakie spektakle zapraszać do udziału w przeglądzie. Zapewne w latach następnych tłumy widzów ponownie będą „walić drzwiami, oknami i kominami”. Dobrze byłoby zatem, aby – obok warstwy merytorycznej – sprawniej załatwiać niektóre kwestie organizacyjne.