„Parady” również zostały napisane po francusku („Recueil des Parade”), gdyż autor między siódmym a siedemnastym rokiem życia uczył się w Lozannie i Genewie i często bywał w Paryżu. Stworzył je w 1792 roku w Łańcucie, na dworze swojej teściowej, księżny marszałkowej Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej. Tam też zostały one zaprezentowane. Prawdopodobnie jednym z aktorów był autor, który – jak twierdzą jego biografowie – miał autoironiczne podejście do rzeczywistości. Być może grał on Kasandra, który na pytanie swojej córki Zerzabelli „Czy człowiek, który nie potrafi czytać i pisać, może zostać literatem?” odpowiada, że jest to możliwe. Tłumaczy on: „… Żeby być literatem – wystarczy zaprosić w niedzielę na obiad takich, co umieją czytać i pisać”.
Fot. Robert Jaworski
Teatr Polski
Takich zabaw słownych jest w „Paradach” więcej. Do tej pory znałem ten utwór w postaci słowa pisanego. Jest to drugie podejście Teatru Polskiego w Warszawie do jednego z najzabawniejszych utworów epoki Oświecenia. Po raz pierwszy zaprezentowano je, w reżyserii Lecha Wojciechowskiego, 18 listopada 1972 roku. Obok nazwiska pierwotnego autora dzieła pojawiło się wówczas nazwisko Stanisława Grochowiaka, zaś tłumaczem był Józef Modrzejewski.
Reżyser obecnej prezentacji „Parad”, której premiera odbyła się 29 września 2012 roku, Edward Wojtaszek, również korzysta z tłumaczenia J. Modrzejewskiego. Wystawia on „Parady” po raz trzeci. Pierwszą adaptację zaprezentował w Warszawie w 1996 roku, zaś drugą zaprezentował w wersji oryginalnej – jako spektakl dyplomowy – w szkole teatralnej w marokańskim Rabacie. Po raz pierwszy jednak sięga on do szóstej części dzieła. Została ona przetłumaczona przez Annę Wasilewską i nigdy nie była grana przez zawodowy teatr. Zatem była to światowa prapremiera szóstej „parady”! W jednej ze swoich wypowiedzi („Co się kryje za maską?”, „Gazeta Stołeczna” z dn. 25.09.2012 r.) Edward Wojtaszek wskazał, że do tego kroku zainspirował go prowadzący warsztaty ruchowe znany choreograf Leszek Bzdyl.
Comedia dell’arte – to nie tylko przerysowane gesty i ruch. Utwór Jana Potockiego jest uzupełniany kupletami autorstwa reżysera spektaklu. Żeby inscenizacja była w pełni udana, aktorzy grają w maskach. I to nie w byle jakich, bo wykonanych tradycyjną XVII-wieczną techniką. Ich twórca, Tadeusz Znosko, najpierw wykonywał odlewy twarzy aktorów i modele z gliny, a następnie drewniane rzeźby, które zostały pokryte skórą. Domyślam się, że aktorzy w maskach mieli ograniczoną widoczność, dlatego podziwiałem ich sprawność, kiedy wykonywali rozmaite ewolucje. Osobiście mam zastrzeżenia do zbyt dużej, moim zdaniem, liczby „upadków” jednego z bohaterów - Doktora. Ale cechą tego typu utworów jest, jak napisałem powyżej, przerysowanie pewnych spraw.
Nie wiem, czy objawem owego przerysowania, czy efektem pracy Dyrekcji Teatru Polskiego i aktorów (a może wpływ miało jedno i drugie?), było precyzyjne wypowiadanie słów przez wykonawców. Przedniojęzykowe „ł” wykonaniu Pawła Ciołkosza zachwyciło mnie i przypomniało, że tak mówiła moja ś.p. Mama, pochodząca z okolic Wilna.
Teatr Polski w Warszawie – zgodnie z zapowiedziami Dyrektora Andrzeja Seweryna – konsekwentnie sięga do klasyki literatury polskiej. Znakomita materia, w połączeniu z dbałością o szczegóły i ze świetnym wykonaniem, daje wspaniałe efekty.