Wraz z Jędrkiem Nassalskim odebraliśmy „motorek” od Bogdana i ruszyliśmy na Mokotów. Kiedy dojechaliśmy nie bez kłopotów, pod dom Andrzeja przy ulicy Rakowieckiej, odetchnęliśmy z ulgą. Przez całą drogę z Saskiej motor gasł nam ustawicznie - niedoświadczenie i akumulator w fatalnym stanie zmuszały nas do odpalania „z pychu”. Gdy wreszcie, ledwie żywi pojawiliśmy się na Jędrkowym podwórku za chwilę otoczył nas tłumek znajomych.
W tym miejscu muszę dodać, iż mimo tego, że mieszkałem wtedy na Ochocie, urodziłem i wychowałem się na Mokotowie.
Mokotów! Ileż cudownych wspomnień z dzieciństwa i z młodości. Dworek ciotki Rudzkiej, mojej Matki Chrzestnej...Szkoła Podstawowa nr 85, przy ulicy Narbutta. Pole Mokotowskie, Królikarnia, kościółek przy Narbutta, gdzie chodziliśmy na rekolekcje. Ot! Wspomnień czar...
Z podwórka Andrzeja pojechaliśmy na stadion „Syrena” położony na Polu Mokotowskim.
Tam nastąpił rytuał ujeżdżania ”stalowego rumaka”. Asystowała nam pokaźna grupka naszych kolegów, więc z odpalaniem „na pych” nie było problemu.
Dzień po dniu poznawałem tajniki techniczne mojego harleya, a jazda stawała się coraz bardziej przyjemna. Rumak został okiełznany.
Muszę w tym momencie wspomnieć nieżyjącego już pana Bogdana Paluchowskiego (ojca Zbyszka, naszego kolegi). Pan Bogdan, posiadacz BMW-Sahara wiele nam pomógł i radą i technicznym wsparciem. Niewątpliwie też, w pewnym sensie, pan Paluchowski, na którego motor patrzyłem nie bez swoistej zazdrości, zainspirował mnie do kupna Harleya.
Pamiętam pierwsze jazdy: najpierw po Mokotowie a później po Warszawie i jej okolicach.
Przedtem jednak, wraz z Jędrusiem zatachaliśmy stary akumulator na złom, otrzymaliśmy tzw. kwitek i nabyliśmy nowy akumulator.
W tamtych czasach kupno akumulatora graniczyło z cudem - była na nie lista oczekujących! Pierwszeństwo zakupu posiadał obywatel, który wylegitymował się kwitkiem ze złomu potwierdzającym sprzedaż starej baterii.
Więc zaczęły się jazdy.
Najczęściej poruszaliśmy się po ulicach Starówki. Powód był prosty - dziewczyny! Te dziewczyny lat siedemdziesiątych.... Urocze w swej niewinności. Piękne urodą i zachwycające niemal wiktoriańską niedostępnością. Więc kruszyliśmy z Jędrusiem tę niedostępność, oj kruszyliśmy!
Impreza w Klubie Helios przy Wspólnej Drodze
Autor w krawacie
Westman (Andrzej Kasprzak) na pierwszym planie.
Andzia w paskach.
Rok 1972.
Niemal w każdą sobotę bywaliśmy z Andrzejem Nassalskim lub z Andrzejem Kasprzakiem w klubie studenckim ”Medyk”, przy ulicy Oczki.
Niezapomniany był pewien sobotni, jesienny wieczór, kiedy Zbyszek Hołdys namówił mnie abym pojeździł motorem po sali dyskotekowej. Nie trzeba mnie było długo namawiać.
Przy pomocy zaprzyjaźnionych bramkarzy wepchnęliśmy Harleya do środka.
Odpaliłem i zaczęła się jazda. Jaka jazda!
Panny aż piszczały, aby je powozić a Zbyszek ze swoją kapelą zaczęli przycinać „Satisfaction” - Rolling Stonesów....
I poczułem się jakbym był w innym świecie - zamknąłem w wyobraźni litanię zakazów i nakazów - byłem wolny.
Lata siedemdziesiąte, dzięki polityce Gierka znacznie złagodziły „komunę” - tchnęło już delikatnym powiewem demokracji.
Trzeba dodać, nie bez swoistej dumy, że harleyowcy swoją postawą, wyglądem i zachowaniem sadzili w glebę stwardniałej komuny ziarnko nowych czasów - czasów wolności i demokracji.
Wymalowane na bakach motorów amerykańskie flagi, koszulki harleyowskie z symbolami, które były zwiastunami nadchodzących zmian niepokoiły nieco czerwonych, lecz dzięki kurtuazyjnej polityce władz klubu HD (tu ukłon w stronę braci Echilczuk), wiele puszczano nam płazem. Nie bez znaczenia był fakt, że jeździliśmy elegancko i spokojnie.
Ta elegancja przejawiała się nie tylko swoistym fasonem jazdy, ale przede wszystkim kulturą poruszania się po ulicach i drogach.
Nie pamiętam, aby którykolwiek z nas zapłacił mandat, a jeśli milicja nas zatrzymała to tylko po to, aby popatrzeć na nasze ”cuda”. Osobiście podczas mojej harleyowskiej przygody nigdy nie byłem przez milicję zatrzymany, co mogło się źle skończyć, gdyż nie posiadałem prawa jazdy a motoru nigdy nie przerejestrowałem.
Bodaj na początku września 1973 roku wracaliśmy z Jędrkiem z przejażdżki po Starówce.
Andrzej prowadził.
Staliśmy na Rakowieckiej, aby skręcić pod dom Jędrka. Nagle z tyłu uderza w nas samochód. Leżymy: Jędruś, ja i Harley.
Z samochodu podbiega do nas elegancko ubrany mężczyzna i po angielsku pyta czy nic nam się nie stało. Mnie - nic. Andrzejowi - nic. Harley ma wgnieciony tylni błotnik a „organy” (poczwórne, uniesione w górę rury wydechowe) leżą obok motocykla.
Zakłopotany gentleman, który okazał się radcą ambasady norweskiej wręcza nam swoje wizytówki. Pyta ile będzie kosztować naprawa motocykla. Widać, że facet nie chce rozgłosu, a wokół nas zbiera się coraz większy tłum gapiów.
Andrzej, który nieźle zna angielski, pod wpływem emocji mówi po polsku: no jakieś pięć stów.
Kierowca radcy, który jest Polakiem szepce coś pryncypałowi do ucha.
Kierowca pyta po polsku, który z nas jest właścicielem motocykla. Mówię, że ja.
Zapraszają mnie do samochodu. Wchodzę, siadam. Radca otwiera portfel i wręcza mi pięćset... dolarów. Pięćset amerykańskich dolarów!!!
Wtedy jeden dolar na czarnym rynku kosztował około stu złotych, a pięćset dolarów to było dwadzieścia moich pensji, gdyż jako konstruktor w Instytucie PAN zarabiałem około 2500 złotych.
Za 500 USD mogłem kupić trzy Harleye!
Po gwałtownych emocjach dochodzę do siebie. Oddaję Norwegowi czterysta dolarów. Nobile nobilis. Mówię, że sto dolarów starczy mi w zupełności. On coś mówi o polskim honorze i rozstajemy się. Andrzej pochwala moje zachowanie.
Więc coś o tym polskim honorze.
Ponieważ w dzieciństwie byłem wychowywany przez matkę mojej matki, śp. Babunię, to jej wychowanie niewątpliwie przyczyniło się do mojego wtedy i później w życiu zachowania. Babcia, Zofia de Lubicz - Stawicka, z domu Wenda herbu Wenda. Przez całe dzieciństwo wpajała mi poczucie patriotyzmu i przyzwoitości. I to mi dzięki Bogu zostało do dziś. Z kolei nieokiełznany charakter, pełen temperamentu odziedziczyłem pewnie po drugiej babci (matce ojca) Mariannie de Caspari, której przodkowie przywędrowali do Polski z królową Boną. Oprócz rodzinnych przekazów dużą lekcję patriotyzmu przekazała nam matka naszego przyjaciela Stefana Mielczarskiego - córka generała Grota-Roweckiego.
Czy obecnie w czasach przeżartych komercją młodzi ludzie z pokolenia mojego syna potrafiliby się tak zachować? Nie wiem...
Remont Harleya
przez zjazdem w Wolsztynie w 1973 r.
W ręku dźwignia zmiany biegów od "Drugstera".
Autor z wajchą obok Gruby.
Przepchnęliśmy motor na podwórko. Jędrek, który miał złote ręce naprawił Harleya błyskawicznie: w błotnik huknął drewnianym młotkiem i o dziwo, wybrzuszenie „się cofnęło”.
Na organy założyliśmy nowy cybant i tak dzięki wspomnianej kolizji zarobiliśmy sto dolarów, które co do grosza przepuściliśmy na dyskotekach. Ot, harleyowska fantazja.
Zima 1972/1973 roku.
W piwnicy Andrzeja rozebraliśmy motor na „drobne”.
Od Wojtka Echilczuka dostałem instrukcje techniczne, które skrupulatnie przekalkowałem i zwróciłem właścicielowi. Krzysiek Fischer zregenerował mi łapę sprzęgłową.
Jędrek, który pracował w Ursusie „dorobił” wałek napędowy oraz panewki rozrządu.
Z tym wałkiem to miałem niebanalne przejścia - w kwietniu 1973, gdy odpaliłem dragsterka (zawiłą procedurę odpalenia opisałem w poprzedniej książce) wałek „poszedł” po kilku dniach jazdy. Andrzej ponowił „dorobienie” - tym razem wałek był prawidłowo utwardzony. Niestety, przy wbijaniu klina rowek wałka wyszczerbił się.
W efekcie woziłem z sobą całą garść zapasowych klinów, które co jakiś czas się ścinały.
W końcu wałek zregenerował mi kolega z Ochoty, Marek Sokołowski.
Remont Harleya zakończony
Dariusz "Skorupa" Stokowski
grudzień 2008
Zdjęcia z archiwum Autora.
Opowiadanie jest częścią materiału przygotowywanej książki „Harley mój kumpel 2”
Już niedługo wspomnienie Dariusza Stokowskiego ze zjazdów harleyowych w Wolsztynie.
Przeczytaj też wspomnienia Autora: