Połowa stycznia to czas, w którym bawimy się w najlepsze, korzystając z trwającego karnawału. Co jednak dobre, to szybko mija – tak również jest w przypadku tego najgorętszego okresu zimowego.
Karnawał zamyka cykl jarmarków przedświątecznych rozsypanych po całej Polsce, świętowania Bożego Narodzenia i okresu błogiego odpoczynku. Na koniec karnawału, na tydzień przed Wielkim Postem, jest
Tłusty Czwartek. Dla większości z nas – dzień pączków. Ale czy na pewno chodzi tu tylko o pączki?
Te pyszne wyroby cukiernicze cieszą się długą historią w polskiej kuchni – wspominać o nich miał już Mikołaj Rej. Nie były to jednak tylko znane nam dobrze polane lukrem lub posypane cukrem-pudrem ciastka ze słodkim nadzieniem. Ze względu na to, że Środa Popielcowa była końcem karnawału, jak również ostatnim dzwonkiem w spożywaniu tłustych potraw i mięs, pączki często były ciężkostrawne – pełne skwarków, mięsnego nadzienia i wypiekane w głębokim tłuszczu. Oczywiście, istniały również ich słodkie wersje (bardzo popularne w okresie oświecenia, na co wskazuje Jędrzej Kitowicz), nadziewane marmoladą i adwokatem. To jednak był tylko wierzchołek góry lodowej, jaką była tradycja kończenia karnawału.
Od kuligów i hucznych zabaw połączonych z pijatykami, poprzez dokładnie rozplanowany cykl dań (w tym nawet tzw. „podkurek”, czyli maślana kolacja), skończywszy na trzech ostatnich – „kusych” – dniach, w których przebierano się za różne osoby. To wcielanie się w różne postaci miało symbolizować koniec starego życia i początek nowego. Na wierzchu jednak zawsze królowały chrust (faworki) i dzisiejszy bohater – pączki.
Skoro zaś pączki i koniec rozpusty, to ten koniec musi być słodki. Gdzie można było dostać najlepsze pączki? To jasne, że na dworach bogatej szlachty. Po rozbiorach sytuacja się jednak zmieniła, przez co w Warszawie można było spędzić długie godziny na poszukiwaniu tych najlepszych. Jeśli się nie znało jednego adresu – Krakowskie Przedmieście 12 u Rydzewskiego. Tam
Władysław Zagoździński otworzył swoją cukiernię, podobno najlepszą w mieście. Tamtejsze pączki miały być lekkie jak puch, pełne przepysznego nadzienia i wypiekane według najlepszej tradycji. Dość powiedzieć, że według legendy
Marszałek Józef Piłsudski miał posyłać tam swojego adiutanta.
Legenda spełniła swoją rolę – do cukierni ludzie ustawiali się w długich kolejkach, nie tylko w Tłusty Czwartek. Czasy jednak się zmieniały i cukiernia przenoszona była kilka razy, by w końcu znaleźć się przy ul. Górczewskiej 15. Był już to samodzielny lokal, w którym pielęgnowano tradycję wyrabiania przepysznych słodkości – dość powiedzieć, że pączki owiewa do tej pory tajemnica sekretnego przepisu, dzielnie strzeżonego przez
wnuczkę Władysława Zagodzińskiego – Panią Sylwię Tomaszkiewicz. Podobnie jak jej poprzednicy, nie musiała wydawać stosu pieniędzy na reklamy – wystarczyły rekomendacje wśród znajomych i rodziny oraz ta jedna, najważniejsza – pewnego wojskowego, który również uległ magii ich wyrobów.
Piękna załoga pracowni cukierniczej przy Górczewskiej 15
Druga od lewej wnuczka założyciela
i strażniczka receptury
Pani Sylwia Tomaszkiewicz
Gościnnie, trzecia z prawej - Maria Grycan
Na flankach panie doradzające klientom :)
To wystarczyło, aby w Tłusty Czwartek klienci ustawiali się tłumnie już we wczesnych godzinach porannych w oczekiwaniu na szczególne w tym dniu słodkości. A i w pozostałe dni mistrzyni i jej pomocnicy świetnie sobie radzą – zamówieniom przed świętami, czy innymi rodzinnymi uroczystościami nie ma końca. Również i zabiegani warszawiacy nie raz skręcą z drogi, by zaopatrzyć się w wypieki.
Jeżeli zatem jeszcze nie wiecie, gdzie spędzicie tłustoczwartkowy poranek – spróbujcie przy Górczewskiej 15.
Czekanie z pewnością się opłaci.
Artykuł został napisany przez
dziewczęta z warszawskiego 7-6 Środowiskowego Hufca Pracy przy ulicy Rabsztyńskiej w ramach projektu „
Jestem stąd…kody pamięci” zainspirowanego przez kadrę Hufca
Strona Hufca