Do Warszawy
Ojciec był bardzo mocno związany z Warszawą. Gdy mieszkaliśmy w Krakowie, on właściwie żył w pociągu. Jeździł do ludzi, przyjaciół, na spotkania – czy to w Związku Kompozytorów, czy w Zaiksie, a po 1957 r. – w Sejmie. Kiedy w 1961 r. przenosiliśmy się do Warszawy, był szczęśliwy – ja nie. Jako nastolatek buntowałem się – Kraków miał inny wymiar, wszystko było stare, w mniejszej skali i na swoim miejscu. Zaraz po przyjeździe ojciec zabrał mnie na Starówkę i spytał, czy mi się podoba Stare Miasto, a ja – świeżo po Krakowie – odparowałem: „Tak stare jak ja”.
Stefan Kisielewski z synem Wackiem, 1943 r.
Rower
Warszawę poznawałem z ojcem. Odbywaliśmy długie spacery – pieszo, a potem na rowerze. Kiedyś zapytał: „Jedziesz ze mną?”. „Dokąd?”. A on: „Dookoła Warszawy”. No, może nie objechaliśmy wtedy całego miasta, ale prawie... Robiliśmy też wypady dalej – do Ursusa, poznawaliśmy powstające dzielnice: Ursynów, Stegny, Sadybę… W Alejach Ujazdowskich zawsze spotykaliśmy znajomych ojca, a w Wielką Sobotę co roku odbywaliśmy wędrówkę szlakiem kościołów i grobów Chrystusa po Krakowskim Przedmieściu i Starym Mieście.
Widział więcej
Uwielbiał obserwować miasto, przyglądać się ludziom, śledził wszystkie zmiany. Był bacznym i przenikliwym obserwatorem. I ciekawiło go wszystko, co się dzieje. Potrafił dostrzec i zapamiętać wiele szczegółów, których przeciętny człowiek zupełnie nie zauważa. Kiedyś będąc w Paryżu – gdzie jak wszyscy oddawałem się czytaniu zakazanej w kraju literatury wydawanej przez Jerzego Giedroycia – właśnie po tych szczegółach i opisach miasta rozpoznałem, że książki autorstwa Tomasza Stalińskiego są pisane przez mojego ojca. Sam mi tego wcześniej nie powiedział, a w Polsce wielu (zwłaszcza wiadome służby) głowiło się, kto się kryje pod tym pseudonimem.
Kolor
Denerwowała go brzydota nowo powstających dzielnic, ich szarość, brak cech indywidualnych. Ojciec tęsknił za kolorem, różnorodnością barw, jakich miasto było pozbawione. Myślę, że koloryt był dla niego w jakimś sensie symbolem życia. Różnobarwność otoczenia łączył z radością i pasją przeżywania, była dla niego zaprzeczeniem szarości wokół, beznadziejnej egzystencji.
Lubił się otaczać kolorowymi przedmiotami. Pamiętam, że z zagranicy zawsze przywoził ładne drobiazgi – cieszyły go kolorowe spinacze, kolorowe gumki do ścierania nut, koperty, bruliony z kolorowymi okładkami, w których spisał m.in. swoje „Dzienniki”… To wszystko jest teraz w każdym sklepie – wtedy było rarytasem.
Miejsca
Śledził zmieniającą się Warszawę z nostalgią. Doceniał Pragę za to, że ostał się w niej klimat starej Warszawy. Zawsze się tam zapuszczał z ochotą. Z typowych warszawskich miejsc lubił knajpę Warszawską na Mokotowskiej przy placu Trzech Krzyży, gdzie spotykał się m.in. z prezesem Iskier Wiesławem Uchańskim, z Jerzym Waldorffem umawiał się natomiast w Spatifie, bywał też w Sejmowej (dzisiejsza Sowa) przy Górnośląskiej, siadywał w kawiarni Rozdroże. Z wokółwarszawskich miejsc najbardziej lubił Konstancin i dom ZAIKS-u. Ostatni raz był tam w 1991 r. Kończył koncert fortepianowy. Zamierzał kameralnie, z dala od ludzi, obchodzić swoje 80. urodziny. Niespodziewanie zadzwonił do mnie: „Czy możesz szybko przyjechać, bo dostałem wiadomość, że przyjeżdża do mnie premier! Powiedz, czy coś mam kupić, coś przygotować? NIE WIEM, CO MAM ROBIĆ, przyjedź natychmiast! Jan Krzysztof Bielecki przyjechał z bukietem kwiatów.
Felietonowy dzień
Był bardzo bogatą, skomplikowaną osobowością, niełatwą we współżyciu na co dzień, ale nigdy nie był rodzinnym despotą. Byliśmy jednak podporządkowani rytmowi pracy ojca. Jeden dzień w tygodniu to był dzień felietonowy. Obowiązywał spokój w domu – ojciec pisał felieton do „Tygodnika Powszechnego”. Po skończeniu zawsze osobiście zanosił kopertę na Dworzec Główny, aby nadać do Krakowa. Ojciec nie miał dla nas – dla mnie, Wacka i Krystyny – za dużo czasu, ale wiem, a po latach to doceniam, że ważne jest nie to, ile czasu spędza się z dziećmi, tylko jak intensywnie. A czas spędzony z nim nigdy nie był stracony. Zawsze było to frapujące doświadczenie, ważna rozmowa, poznanie czegoś nowego, dyskusja, z której wynikło coś twórczego… Nie znosił, jak mówiliśmy do niego „tato” – kazał nam mówić „ojciec”. Dla wnuków zawsze był „Stefanem”…
Sąsiedzi
Adam Hanuszkiewicz zaprosił ojca na premierę „Balladyny”. Po spektaklu mijają się na półpiętrze:
Żarty
Pamiętam, jak kiedyś wrócił do domu bardzo podekscytowany. „Idę alejami i widzę przede mną Halinę Szpilmanową – opowiada. – Zaszedłem od tyłu i poburzyłem jej misterną fryzurę. Odwróciła się, patrzę – to nie ONA”. „I co zrobiłeś?” – pytam. „Co miałem zrobić? Uciekłem, przecież nie będę się tłumaczył”.
Słynne były jego zaraźliwy śmiech, kpina, dowcipy i żarty, czasem niewybredne. Ale tak naprawdę, gdzieś w samym środku, był podszyty smutkiem. Przykrywał go kpiną.
Wariat
Dyrektor Ossolineum Adolf Juzwenko opowiadał mi, że ojciec miał na niego wielki wpływ. Dla młodego historyka w latach 70. bolesne było, że nie może mówić i pisać o polskiej historii, o Katyniu, o Piłsudskim… A tu przyjechał do Wrocławia na odczyt człowiek z Warszawy i otwartym tekstem mówi na zakazane tematy. W rozmowie z „Kisielem” po wykładzie próbował dociec, jak to jest, że uchodzi mu to bezkarnie. Na co ojciec: „Dam panu jedną radę – niech pan udaje wariata”.
Tyrmand o Kisielu
Kisiel jest w tej chwili jedynym człowiekiem w Polsce, który uprawia przekorę bez wyraźnych skutków – osiągnięcie misterne i delikatne, wymykające się analizie.(..) Kisiela opisać trudno, jest uosobieniem konfliktu pomiędzy treścią a formą, istotą a przypadłością – mówiąc jak tomiści. Idąc w ich stronę, powiedziałbym, że składa się on z duszy i akcesoriów tak do kupy złożonych, że w ciągłej dysharmonii, a przecież nierozszczepialnych. Sprzeczności nie wykluczają wzajemnej przynależności, są w nim przedziwnie zharmonizowane. Kisiel jest pedantyczny i niechlujny, wrażliwy i ma okropny gust, śmieszny, a zarazem gryząco złośliwy, czyli nie bezbronny. Przepada za wykwintem w każdym wcieleniu, uprawia wulgarność nieomal w każdym odruchu i podejrzewam, że sprawia mu ona większą przyjemność niż jakakolwiek próba wyrafinowania. Wie, co to piękno (…) ale pociąga go pospolitość…
(Leopold Tyrmand, „Dziennik 1954”) .
To tylko mały fragment z całości pełnego, wielowątkowego portretu „Kisiela” (i ich przyjaźni). Fragment wybrany przez redakcję (Stolicy), zacytowany zgodnie z sugestią Jerzego Kisielewskiego.
Stefan Kisielewski.
Ojciec
Świetnie jest mieć takiego ojca.
Nadal – 20 lat po jego śmierci – otrzymuję wiele dowodów sympatii dla niego, ludzie często mi o nim opowiadają i mówią, jak bardzo go cenili. Mam świadomość, że spływa na mnie niezasłużenie wiele splendorów za zasługi ojca. Ale były czasy, kiedy mówiono o nim szeptem, zupełnie nieznani mu ludzie konfidencjonalnie przekazywali mi dowody uznania dla niego: „Niech pan pozdrowi ojca” – szeptali. Ale on sam nie budował swojego pomnika za życia – najlepszym dowodem jest to, że „Dzienniki”, które zapewniły mu dużą popularność wśród czytelników, ukazały się już po jego śmierci. Gdy zapraszano go do wielu zacnych gremiów – zawsze odmawiał. „To już nie dla mnie, to jest dla młodych” – mawiał.
-----------------------------------------------------------
Artykuł ukazał się w numerze 1 (2202) Warszawskiego Magazynu Ilustrowanego STOLICA
Stolica to magazyn, który został zreaktywowany w 2006 roku.
W tym miesiącu wchodzi w 5 rok swego nowego wcielenia.