Ten, o którym chcę Ci napisać, mieścił się przy ulicy Zwycięzców, na przedłużeniu ulicy Jana Styki. Właścicielem był niejaki Wielgomas, którego imienia nikt nigdy nie znał, przynajmniej z nas, wówczas dzieciaków. Na placu tym, wysypanym czarnym żwirem, garażowały samochody okolicznych mieszkańców. Samochodów było raptem kilka.
Pan Wielgomas był postrachem okolicznej „gówniarzerii", do której i ja się zaliczałem. Zabawa polegała na tym, że najpierw zaglądało się przez szpary między poziomo przybitymi deskami płotu, patrząc, czy Wielgomas nie czai się gdzieś na placu. Czasem się czaił i gdy tylko dostrzegł ruch po drugiej stronie ogrodzenia, walił w dechy laską, a my w popłochu uciekaliśmy. Jeśli zaś go nie było, pukaliśmy w płot, co powodowało reakcję żółto-brązowego kundla, uwiązanego na łańcuchu. Pies szczekaniem wywabiał z domu-baraku Wielgomasa, który z bambusową laską w ręku rzucał się do bramy, by nas złapać. My, oczywiście, wialiśmy w krzaki i chwasty porastające pole i Wielgomas mógł tylko stać i wygrażać w naszą stronę, obiecując, co z nami zrobi, gdy nas dopadnie.
Nigdy nikogo zresztą nie dopadł, bo w gruncie rzeczy był poczciwy, o czym przekonałem się później.
Pan Wielgomas był człowiekiem urodzonym około roku 1900, czyli w czasach, o których piszę, liczył sobie około sześćdziesiątki. Miał potężny brzuch, na łysej głowie zawsze nosił czapkę typu „maciejówka", a oblicze jego ozdabiały potężne wąsiska jak Stalina. Twarz miał czerwoną, a nos z lekka fioletowy. Było więc kogo się bać.
Bliżej poznałem go, gdy moi rodzice, po latach wyrzeczeń i oszczędzania, kupili samochód, nową Skodę Octawę.
Oczywiście nocowała u pana Wielgomasa, który po rozmowie na temat zasad działania jego parkingu, wskazał na mnie palcem, zrobił „oko" i powiedział: „A ty nie myśl sobie, że cię nie poznałem" i... uśmiechnął się.
Gdy mój ojciec spytał, co to znaczy, pan Wielgomas odparł, że ja wiem, on wie i to wystarczy, bo teraz już chyba jesteśmy przyjaciółmi.
Zaprzyjaźniłem się od razu i z psem pana Wielgomasa, który w opowieściach dzieci był wściekły i wszystkich gryzł. Mnie jakoś nie pogryzł, tylko dokładnie oblizał. Pogryzły mnie natomiast jego pchły, więc jakiś cień prawdy w opowieściach dzieci był.
Pewnego razu udaliśmy się z mamą do pana Wielgomasa, by uiścić rachunek za kolejny miesiąc parkowania skody. Była pora obiadu. Po zapukaniu w bramę i „koncercie" psa furtkę otworzyła pani Wielgomasowa. Powiedziała, że mąż je obiad i zaprosiła nas do baraku, w którym mieszkali. Pan Wielgomas siedział przy stole. Przed nim na talerzu spoczywała dymiąca golonka. Obok talerza stała szklanka „od herbaty". Żona wyjęła z szafy litrową butelkę „z czerwoną kartką" i nalała mężowi pełniutką szklankę. Dopiero wówczas zaczął jeść, popijając golonkę wódką, jakby to była woda. Wyjaśniałoby to kolor nosa, ale wtedy zaszokowało mnie zupełnie, choć byłem absolutnie dorosłym jedenastoletnim mężczyzną i niejedno w życiu widziałem.
W połowie lat 60. Skodę zaczęliśmy parkować w naszym, niemal własnoręcznie wybudowanym garażu przy ul. Wandy (za nieistniejącym jeszcze wtedy barem „Pokusa") i kontakty z panem Wielgomasem się urwały.
Pewnego dnia na parkingowym płocie pojawiła się klepsydra, oznajmująca, że pan Wielgomas zmarł.
Jego żona wyniosła się z baraczku kilka dni później.
Przez otwartą bramę wszedłem na podwórze. Było zupełnie puste, nawet buda psa i łańcuch zniknęły. Wszedłem do baraku. Na podłodze leżały jakieś stare rachunki, potłuczone słoiki, gazety. Po kilku dniach zarówno barak, jak i ogrodzenie znikły.
Teren zrównano spychaczem, zaorując przy okazji rosnące wzdłuż płotu najdorodniejsze pokrzywy, jakie w życiu widziałem.
Przed samym wyjazdem z Polski, idąc do przychodni zdrowia, zauważyłem na trawniku w miejscu, gdzie kiedyś urzędował pan Wielgomas, kilka małych, czarnych kamyczków. To były resztki żwiru, którym wysypał kiedyś swoją „posiadłość". Innym, też prywatnym elementem mojej dziecięcej Saskiej Kępy, który także odszedł w niepamięć, była biblioteka przy ulicy Francuskiej, mieszcząca się naprzeciw poczty, a dokładniej naprzeciw małego, cofniętego domku z kursami kroju i szycia, w którym w czasie okupacji moja mama składała przysięgę AK.
Pewnie pamiętasz białą tablicę z napisem CZYTELNIA, umocowaną do balkonu pierwszego piętra?
W tymże domu, w typowym mieszkaniu mieściła się owa wypożyczalnia książek. To stamtąd pochodziła większość czytanych przeze mnie książek, najchętniej w nocy, pod kołdrą, przy latarce trzymanej w zębach. Ale czego tam nie mieli! I Curwood, i Jack London, i Karol May ze swoimi wszystkimi tomami indiańskich przygód, Centkiewiczowie, którzy zresztą mieszkali przy Zakopiańskiej, Szklarski i wielu, wielu innych. Bibliotekarka, starsza pani, dziwiła się, że tak szybko czytam, jako że pojawiałem się tam regularnie, co 2-3 dni po nową oprawioną w „marmurkową" tekturę z płóciennym grzbietem ozdobionym numerem książkę. Niestety, w latach 70. biblioteka została zlikwidowana, szyld z balustrady balkonu zdjęty i w ten oto sposób jeszcze jeden mały elemencik naszej Kępy odszedł w przeszłość.
Mikołaj Grodecki, Brampton, 12 kwietnia 2002
Dzisiejsze parkownanie na Sakiej Kępie
Pod wiaduktem Trasy Łaienkowskiej.
ulica Zwycięzców.
Foto, Pawlik
Opowiadanie pochodzi z książki
„Saska Kępa w listach, opisach, wspomnieniach”
opracowanej przez Hannę Farynę-Paszkiewicz
w 2004 roku.
Wydawnictwo Kowalska/Stiasny
Inne wspomnienia Mikołaja Grodeckiego: